środa, 29 grudnia 2010

andare a fagiolo


Język włoski powstał po to, by mówić nim o jedzeniu, a Włosi powstali, by jeść i rozmawiać o tym, co jedzą, co jest buono, saporito, squisito.

Nawet jeśli zapatrywania polityczne, poglądy religijne czy filozoficzne Italiano nijak nie przystają do naszych, to i tak znajdziemy z nim wspólny język. Wystarczy, że się go zapyta o gnocchetti sardi lub trenette alla marinara... Natychmiast zaczyna się opowieść na temat wyższości kluseczek sardyńskich nad tymi z Wenecji Euganejskiej. Dostajemy przepis okraszony gestykulacją, wzdychaniem i mlaskaniem, a na koniec przenośnię nawiązującą do jedzenia andro a fagiolo (co w znaczeniu metaforycznym oznacza: Przypadnie Ci do gustu, dosłownie: andare - iść, fagiolo - fasola).

Dla Włocha cena to rzecz święta, więc trzeba uważać, by nie sprofanować przygotowanej przez niego wieczerzy, jak uczyniła to Magdalena podczas naszego pobytu w Neapolu. Do dzisiaj mam przed oczami twarz przerażonego Salvio, który ze ściśniętym sercem patrzył, jak ragazza z Polski bezcześci jego gnocchi, polewając je ketchupem (właściwie to je w nim utopiła).

ps. Polecam książkę Eleny Kostioukovitch pt.: "Sekrety kuchni włoskiej".

sobota, 11 grudnia 2010

che bella coincidenza


Niewłoskiego Paolo poznałam dzięki Włochom.

Na ostatnich zajęciach opowiedziałam historię naszego spotkania mojemu Italiano. Zaczęło się od rozmowy na temat związków Polek z Włochami, a skończyło na opowieści o mojej relazione.
Włoch wysłuchał z uśmiechem na ustach, po czym krzyknął: che bella coincidenza.
Powiedziałam o tym niewłoskiemu Paolo, który skwitował: chyba fatalna pomyłka.
Mogę się zgodzić, jeżeli on będzie tą pomyłką, a ja pięknym zbiegiem okoliczności!
W każdym razie fakt pozostaje faktem - coincidenza była, Włochy były, a teraz jest pizza, którą uwielbiam. Przepis wkrótce (jak tylko zmuszę Paolo, by go podał).

wtorek, 7 grudnia 2010

la conversazione


Lubię mówić po włosku. Zwłaszcza, gdy nikt mnie nie słucha! Najpiękniej parlam w snach i kiedy w myślach przeklinam zimno, zaspy, mokre nogawki spodni, katar, spóźniające się autobusy (co ostatnio zdarza się nader często!). Klnę wtedy jak rodowita Włoszka z dziada pradziada, słowa są soczyste i śpiewne, a środkowy palec fruwa jak u Italiano (sam się wyrywa z szarej, skórzanej rękawiczki w stronę kierowców autobusów, które nie przyjeżdżają na czas).
Problem z mówieniem zaczyna się, gdy staje przede mną Italiano vero. Zapominam języka w gębie, słowa ulatują z głowy jak szalone, a ja jestem w stanie tylko się uśmiechać i potakiwać. Przynajmniej przez kilka pierwszych minut.
I tak się zastanawiam, perche? Dlaczego na angielskim zamiast po angielsku mówię po włoski i słowa cisną się na usta bez najmniejszego problemu, ale już na włoskim u Włocha... cisną się i owszem, ale polskie inwektywy pod adresem pamięci i mojego średnio pofałdowanego mózgu (ale tylko na lezione italiana, bo ogólnie uważam, że pofałdowany jest wystarczająco!).
Więc jak to jest, pytam? I wtedy słyszę, jak odpowiada mi mój Italiano: piano, piano Kasia, sara bene.
Piano, piano... tylko, że ja bym chciała adesso, gia, żeby móc porozmawiać z Franco o filozofii Ingardena, przegłosie polskim, fraktalach i stopach procentowych. No, może o stopach jednak niekoniecznie! Ech......

wtorek, 30 listopada 2010

Nada - Ma che freddo fa (Acoustic)


Jest zimno, cholernie zimno. To na pewno nie są Włochy!

poniedziałek, 22 listopada 2010

condizionale semplice


Niewłoski Paolo ma włoskie auto.
Nie, nie Ferrari ani Bugatti, bo gdyby takowe miał, to stać by go było na kupienie mi domu z kamienia na wzgórzu, niedaleko San Gimignano i białej Vespy z emblematem włoskiej flagi!
Wtedy sadziłabym pomidory i bazylię w ogródku, jeździłabym motorino na targ, żeby poplotkować z Irene i Maurizio, leżałabym w hamaku, czytała albo nie, rozmyślała albo nie... - w każdym razie mogłabym nic nie robić - tylko pachnieć i ładnie wyglądać.
Niewłoski Paolo wpadałby do casa w porze sjesty z rękami do łokci uwalonymi smarem (miałby swój warsztat, w którym naprawiałby skutery i motory) i od progu by krzyczał: Dove pomodori, dove basilico? Facciamo pizza!
I tak by nam dni mijały - ja bym tyła od pizzy i dolce far niente, on od pizzy i włoskiej birra.
Gdyby tak tryb przypuszczający zamienić na orzekający...

niedziela, 21 listopada 2010

"Il Mostro"




Kiedy Magda powiedziała, że Il Mostro jej nie zachwycił, stwierdziliśmy z niewłoskim Paolo, że film w takim razie zobaczyć musimy. Jeśli Magdalena mówi: nie warto, to znak, że trzeba obejrzeć, bo na pewno warto.
Film więc od niej pożyczyliśmy, pozycję rzymską na kanapie przyjęliśmy i... do końca seansu śmiać się nie przestaliśmy!

Il Mostro to historia o życiowym nieudaczniku, który zostaje wzięty za seryjnego gwałciciela i mordercę.
40-letni Loris swoim ekscentrycznym zachowaniem doprowadza do furii zarządcę domu, do histerii żonę psychiatry, sąsiadów przyprawia o białą gorączkę, a nas... o ból brzucha ze śmiechu.
A wszystko to robi z wdziękiem przyjaciół z czeskiej bajki Sąsiedzi. I o ile rubaszne żarty, gagi w stylu "poślizgnął się na skórce od banana" w wykonaniu Benny`ego Hilla czy Louisa de Funesa mnie mierżą, o tyle te, serwowane przez Roberto, rozśmieszają do łez.
Na pewno warto! Zwłaszcza teraz, gdy za oknem zimno i szaro!


"Il Mostro" 1994r.
Reż. Roberto Benigni
Grają: Roberto Benigni, Nicoletta Braschi, Michel Blanc, Massimo Girotti







wtorek, 9 listopada 2010

"Non mi piace...".


Giuseppe, gdy był mały, bał się przyjeżdżać do swojej nonna z Polski. Babcia wcale straszna nie była - nie przypominała Baby Jagi z bajki o Jasiu i Małgosi (ta historia znana jest też włoskim bambini), nie stosowała kar cielesnych, nie głodziła swojego wnuka ani nie kazała mu wcinać kaszanki i flaków (tak jak mi moja babcia). Ona go tylko wyganiała na dwór.
Józinek idź pobiegaj, jabłek nazrywaj, z dzieciakami się pobaw!
I cóż biedny Giuseppe miał zrobić? Mamma uczyła, że słowa nonna to rzecz święta, więc opuszczał bezpieczną przystań, oazę spokoju, asilo i szedł pobiegać. Wiedział, że tylko ta część babcinego nakazu zostanie spełniona. Pobiega... a raczej poucieka.
Czarne oczy, śniada cera i dziwny sposób mówienia sprawiały, że Giuseppe "zjednywał sobie kolegów" szybko. I równie szybko musiał przed nimi uciekać.
W małej wsi pod Lublinem Italiano stał się synonimem diabła.

Siedzieliśmy sobie z Giuseppe przed namiotem w Letojanni. Rozmawialiśmy o tym, co nam się podoba w naszych krajach, a co nas uwiera.
Pomyślałam sobie, że miałam przeogromne szczęście, spotykając na swojej włoskiej drodze tylko tych i to, co mi piace. Mam nadzieję, że nigdy nie doświadczę tego, co non mi piace!

niedziela, 7 listopada 2010

Vigili


Mało kto lubi policję. O braku sympatii względem niej świadczą wymowne skrótowce, zaczynające się od dwuznaku CH, wypisywane na murach, parkanach, fasadach domów i szkół.

Ja policję lubię, a nawet ubóstwiam,... ale tylko włoską rzecz jasna!

Gdy Magda po raz pierwszy ujrzała włoskich policjantów stojących na skrzyżowaniu przy Piazza Indipendenza, miała grzeszne myśli. Panowie wypinali do przodu swoje dobrze zbudowane klatki, prężyli muskuły pod mundurami i łypali spod czapek czarnymi jak węgiel oczami. Wyglądali jak modele żywcem wyjęci z kampanii reklamowej Versace.

Vigili, bo o nich mowa, mają za zadanie czuwać nad bezpieczeństwem uczestników ruchu drogowego. Nie wiem, czy bezpieczne jest w takim razie, zatrudnianie takich okazów, bo my przechodząc przez pasy na skrzyżowaniu, na pewno na samochody i światła nie patrzyłyśmy.
Zastanawiam się, ile kobiet świadomie łamie przepisy, by znaleźć się w bezpiecznym sąsiedztwie vigili. Nawet za cenę mandatu...



Foto zrobione przez Magdę.

środa, 3 listopada 2010

mia nostalgia

Tęsknię za smakiem lodów orzechowych, które sprzedają niedaleko Via dei Lucchesi, zapachem prawdziwego pomidorowego sosu przygotowywanego przez Nicola, małymi Koloseami z dziwnej masy kupowanymi przez wiecznie śmiejących się i potakujących Japończyków przy Forum Romanum. Brak mi sprzedawców panini i ich obwoźnych wózków, filmów wyświetlanych na Via Marghera, odgłosów Stazione Termini, fontann na placach, ławek, schodów, domów, ulic.
Najbardziej jednak brakuje mi włoskiej kawy, włoskiego gadania, włoskiego słońca i uczucia, które jest tylko tam - że jestem u siebie, że jestem w miejscu, w którym być powinnam. Tęsknię za tym, co poczułam, gdy pierwszy raz usłyszałam tę piosenkę...

niedziela, 31 października 2010

fa freddo



Wczoraj wieczorem przyszedł sms od Vincenzo. Pozdrowienia ze słonecznej Kalabrii. O ile pierwsze słowo przyjęłam z radością, o tyle dwa ostatnie wprawiły mnie w stan poddenerwowania, który dość szybko przeszedł w stan depresji, coby nie powiedzieć stuporu.

Tam słoneczna Kalabria, a tu szare rodzinne miasto i zero perspektyw na jakiś lot, wyskok, pobyt...

Jak można mi pisać o słońcu, gdy nastąpił dramat zmiany czasu i tego il sole już nie uwidzę, jak można pisać o Kalabrii, gdy w perspektywie jedynie wyjazd na cmentarz do Przemkowa?

Dramma, semplicemente dramma.

W nocy po smsie i przemyśleniach z nim związanych (dlaczego nie urodziłam się we Włoszech, dlaczego nie mam ciotki milionerki, która fundnęłaby mi dom w Toskanii itp.) miałam sen: przedzierałam się z ekspedycją Hermanna Goeringa przez Antarktydę. Cały czas płakałam, trzęsłam się z zimna i krzyczałam: fa freddo, fa freddo, fa freddo, próbując pokonać wdzierający się do moich ust lodowaty wiatr. Sąsiad - pijak z czwartego piętra (dziwnym trafem też brał udział w wyprawie) śmiał się histerycznie i wciąż powtarzał już tak zimno będzie... zawsze.
Wtedy się obudziłam. Mam nadzieję, że to nie był proroczy sen...
Może lepiej niech Vincenzo nie pisze do maja?

wtorek, 26 października 2010

ritorno

Wróciłam wczoraj z miejsca, gdzie świeci słońce, morze ma odcień lazuru, a ludzie są ciepli i serdeczni. Wróciłam do zimnego Poznania. I teraz mam ochotę na far niente. Nie chce mi się nic, weny brak, chęci brak. Potrzebuję słońca!

czwartek, 14 października 2010

in tram


Ostatnio znów miałam Włochy w Poznaniu. Dzięki maratonowi, który spowodował zatrzymanie ruchu, a tym samym utknięcie mojej zacnej osoby w tramwaju nr 8.
Siedziałam więc sobie w starej bimbie i... słuchałam. Dziwne... nagle ludzie w tramwaju zaczęli ze sobą rozmawiać. Zjawisko niespotykane w Polsce. Zazwyczaj każdy odwraca się do każdego plecami, oddala się jak tylko może od sąsiada, wciskając swoje członki w fotele, kasowniki i inne elementy tramwaju, a tu... proszę - konwersacja. Nic tak nie zbliża Polaków jak frustracja, kłopot, niezadowolenie. No więc zaczęło się od rozmowy o maratończykach, którzy powinni biegać, i owszem, ale nie w centrum, bo pani w loczkach do pracy się spieszy, a starszy pan w okularach na obiad do córki... I komu w ogóle chce się biegać? - pani w fioletach na pewno nie, dama z pieskiem sport lubi, ale latem - kąpiele morskie to jest to. I kto dał zgodę na te biegi po mieście? Ta władza! Te rządy! Tak, tak, co racja to racja! A Tusk, a Kaczyński? Słyszałam droga pani, że...
Prawie Włochy... prawie, bo Italiani gadają, bo lubią, a Polacy gadają, bo lubią narzekać. Ale i tak pouśmiechałam się do siebie pod nosem. Czasem jednak "prawie" daje radość...

środa, 6 października 2010

"Non c`e problema Katarziiina".


Zapisałam się na włoski. Do Włocha!

Biegłam na lezione z rozwianym włosem, obłędem w oczach i tysiącem przekleństw na ustach przez ulice Winiar. Chciałam być puntuale i zrobić buona impressione.
Niestety, jak na złość, pierwszy autobus się spóźnił, drugi nie przyjechał, trzeci, który przyjechał, utknął w korku, a wraz z nim i ja!

Chciałam Włochy - miałam Włochy!

U Italiano byłam 15 minut po umówionym czasie. I co usłyszałam po wejściu?
Non c`e problema Katarziiina.
Magiczne słowa, po których na moich ustach zagościł uśmiech i trwał tam nieprzerwanie do końca zajęć.

Coda, fila - jakie piękne te włoskie słowa... a u nas taki KOREK - nie dość, że nie brzmi ładnie, to jeszcze nie cieszy tak jak w słonecznej Italii!

piątek, 1 października 2010

Roma Capoccia - Antonello Venditti

Sento nostalgia di Roma...
Forse un giorno...
Chi sa?

środa, 29 września 2010

seduttore - parte 3


Wieczorową porą brunet w obcisłym podkoszulku rusza na łowy.
Trzy razy rzuca okiem na przylizaną żelem grzywkę odbijającą się w witrynie sklepu Dolce&Gabbana, kontroluje, czy okulary słoneczne przesłaniają połowę twarzy, tak jak powinny (żeby czasem nie zsunęły się na czubek nosa, żeby tylko nie odsłoniły małych kresek zamiast oczu!), czy pasek nabity ćwiekami współgra z kolorem, fasonem i fakturą spodni.
Jest bene. Uśmiech od ucha do ucha i można ruszać. Ławki w parku należą już do niego.

Ten typ seduttore jest niegroźny. Nie maltretuje swojej "ofiary" po usłyszeniu no komplementami wątpliwej jakości przez następną godzinę, tylko błyska w uśmiechu białymi zębami i oddala się, zabierając ze sobą zapach Roma for men.
Gorzej, gdy trafi się na seduttore w siateczkowej koszulce, która ma uwydatniać bujnie porośniętą, przez matkę naturę ofiarowaną, klatę (nie klatkę!) piersiową.
Wtedy na nic się zda no powtarzane z uporem maniaka co dwie sekundy, mowa ciała informująca o braku zainteresowania, wzdychanie i ignorowanie Italiano.
Wtedy trzeba się ewakuować... jak najdalej i jak najszybciej, żeby nie dać seduttore możliwości dogonienia nas i uskuteczniania swojego podrywu dwie ulice dalej.

poniedziałek, 20 września 2010

seduttore - parte 2


Niewłoski Paolo włoski nie jest. To fakt.

Kiedyś powiedział, że na jego przykładzie mogę tłumaczyć dzieciom, co to jest oksymoron...
A więc oksymoron to... romantyczny Paolo.
Romantyzmu w nim tyle, ile we mnie energii jesienią. Zero, null, niente!

niewłoski Paolo: O, masz kwiatka, skąd?
la bionda: Kupiłam sobie. Skoro Ty mi nie kupujesz, to robię to sama.
niewłoski Paolo: To może oddam ci pieniądze i będzie ode mnie?

Tak... niewłoski Paolo seduttore nie jest...
Za to na motorino prezentuje się nieźle, robi najlepszą na świecie pizzę, ogląda ze mną ambitne włoskie filmy (i już nie wzdycha), a co najważniejsze jeździ i lata ze mną do mojej Italii.

To może jednak jest trochę włoski ten niewłoski Paolo?

wtorek, 14 września 2010

seduttore - parte 1


Italiano jest uwodzicielem. To fakt.

Po powrocie do Polski stwierdziłam, że założę biuro podróży dla sfrustrowanej, niedocenianej, zakompleksionej, tu i ówdzie zaokrąglonej, z pewnym nadmiarem lub z pewnym niedoborem pewnej tkanki w pewnym znanym kobiecie miejscu (dlaczego jak chudniemy, to nie ówdzie, tylko właśnie TU?) płci, którą wyślę do słonecznej Italii, by zobaczyła siebie oczami Włocha i zrozumiała, że jest bella a nawet la piu bella.

Na Nowym Świecie miałam wielkie lustro (swoją drogą myślę, że to przekleństwo kobiet wymyślił facet), które z brutalną obojętnością mnie pokazywało. Skoro pokazywało, to widziałam... nogi nie takie jak ma Haidi, oczy nie takie jak ma Anka, włosy nie takie jak ma Marta.
Ale gdy pojechałam do Włoch...
Oczy, nogi, uśmiech, włosy - wszystko najpiękniejsze. I chociaż przypuszczałam, że Vincenzo komplementuje w ten sposób każdą una bionda, to nie miało to znaczenia, bo on wierzył w to, co mówił, a co najważniejsze, ja uwierzyłam.
Dobrze byłoby widzieć siebie oczami Italiano zawsze. Niestety... Trzeba pojechać do Włoch, a potem, by podtrzymać stan zachwytu nad sobą, zamienić wielkie lustro na małe, okrągłe, dyndające na sznurku w łazience. Ja tak zrobiłam...

poniedziałek, 13 września 2010

Italia e Europa

Nie mam weny ostatnio... A ponieważ nie chcę, by mamma dzwoniła i mówiła: "nic ostatnio nie zamieszczasz na tym swoim blogu", to zamieszczam.
Dzięki wprawionej w blogowym boju A. wiem już jak!
Znakomity filmik Bruno Bozzetto, czyli za co lub pomimo czego kocham Włochy...
Niestety nie w czerni i bieli...

I Pirati A Palermu

niedziela, 5 września 2010

"Mine Vaganti. O miłości i makaronach."





Co można zrobić w sobotni wieczór, gdy brzuch wypełniony po brzegi pyszną pizzą, a niedosyt "włoszczyzny" wciąż jest w człowieku? Można, a nawet trzeba, wybrać się do kina na film "Mine Vaganti. O miłości i makaronach", żeby nasycić się kolorami miasteczka, w którym rozgrywa się akcja, śpiewnym językiem, a przede wszystkim miłością, która choć czasem trudno przychodzi bohaterom, na pewno jest w ich życiu obecna. Wszyscy jej pragną, niektórzy strasznie się jej boją, jeszcze inni nie chcą się do niej przyznać.
„Nigdy nie pozwól sobie wmówić, kogo masz kochać i kogo nienawidzić. Zawsze ci źle doradzą” - mówi babka Tomasso, który wraca z Rzymu do rodzinnego miasta, by ogłosić familii, że jest gejem, że kocha... nie ekonomię jak myślał ojciec (świetny Ennio Fantastichini) i nie koleżankę ze studiów, jak sądziła matka. Niestety brat Antonio postanawia go ubiec i zdradza własny sekret...
Więcej napisać nie można!Trzeba samemu poznać historię rodziny Cantone i dowiedzieć się jakie tajemnice skrywa babka, ciotka Luciana i Antonio.

Film mówi o tym, że każdy z nas ma jakieś sekrety. Ukrywając to, co jest częścią nas, nie pozwalamy na bycie sobą, uszczęśliwiamy wszystkich dookoła, tylko nie siebie.
Perche?
Przecież sekrety mają to do siebie, że prędzej, czy później i tak wyjdą na jaw. Oby wtedy nie było na coś ważnego za późno...

środa, 1 września 2010

"niente, non c`e problema"


Co różni Italiano od Polaka poza ciemną karnacją, predkością wypowiadanych słów na minutę i nadpobudliwością psycho-ruchową, czyli ręcznym ADHD (jak nazwałam na własny użytek tę iście włoską cechę)?

Włoch się niczym nie przejmuje. Nie martwi go, że zaspał do pracy, że zagadał się się z przyjacielem i nie zdążył na ostatni autobus, że powinien otworzyć firmę dwie godziny temu (w związku z tym koczowanie na schodkach wypożyczalni skuterów mamy już z niewłoskim Paolo opanowane do perfekcji!).
Jakoś to będzie, grunt się nie przejmować, stres to wróg Italiano.
Na właściciela wypożyczalni skuterów w Cefalu czekaliśmy i czekaaaaaliśmy. W tym czasie o drzwi obijali się inni potencjalni klienci, zdziwieni równie mocno jak my wywieszką w oknie, która informowała, że biuro czynne jest już od dobrej godziny. Po kolejnych minutach czekania pojawił się "szef", który omówił z nami szczegóły, umówił się na odbiór skutera, powiedział a domani, po czym... opuścił wypożyczalnię z nami. Zamknął ją na cztery spusty i pognał w siną dal...
Moja siostra skwitowała to jednym zdaniem: "Niedługo skończą jak Grecja". A ja sobie pomyślałam, że nawet gdybym miała skończyć jak Greczynka, to chciałabym posiadać tę włoską cechę i w końcu mieć, mówiąc kolokwialnie, wszystko w pompie. Wszystko, nie wszystkich - bo to też różni Italiano od Polaka. Niestety...

środa, 25 sierpnia 2010

le mani


Włosi "uprawiają" taniec rąk. I o ile w przypadku Vincenzo jest to kujawiak tudzież walc, to już u poznanego pod Katanią Italiano był to zdecydowanie oberek z przytupem.
Włochowi nie przeszkadza, że prowadzi samochód czy skuter, że w jednej ręce dzierży lampkę wina, a w drugiej wielki kawał pizzy...
Jego dłonie żyją własnym życiem i... fruwają - puszczają kierownicę, wymachują wszystkim tym, co akurat się w nich znajduje. Nieważne czy jest to młotek, laska, okulary, czy dziecko!
Częsty jest widok dwóch Italiani, którzy pędzą na skuterach ramię w ramię środkiem drogi i rozmawiają, czyli wrzeszczą do siebie (muszą przecież pokonać wiatr, kaski i innych wrzeszczących i trąbiących rodaków), gestykulując przy tym zawzięcie. Ręka w prawo, ręka w lewo, wyrzut do przodu, machanie, splatanie palców i znów ręka w prawo, w lewo, wyrzut...
Bez le mani Włoch nie mógłby prowadzić konwersacji. Każde słowo trzeba przecież wzmocnić wymachem i unaocznić (najbardziej nadaje się do tego środkowy palec, którego włoscy kierowcy używają w nadmiarze - on naprawdę bardzo wzmacnia słowny przekaz).

środa, 18 sierpnia 2010

Le Madonie


Góry Madonie wznoszą się nad północnym wybrzeżem Sycylii.
Ustępują wysokością tylko Etnie, a z ich szczytów, przy dobrej pogodzie, można zobaczyć Isole Eolie i miasteczka zajmujące środkową część wyspy.

Madonie to rejon, gdzie czas się zatrzymał.
Tu, wysoko nad morzem Tyrreńskim, górują wsie i miasta, które zaludniają staruszkowie w kaszkietach i staruszki w kwiecistych fartuchach.
Wszyscy się znają, wszyscy wiedzą o wszystkich wszystko...
Castelbuono, Geraci Siculo, Petralia Soprana i Petralia Sottana to miasteczka, które trzeba odwiedzić, żeby doświadczyć ciszy i prawdziwego sycylijskiego dolce far niente...
Średniowieczne uliczki, przed domami kwiaty w donicach, na głównym placu mieszkańcy, żywcem wyjęci z "Cinema Paradiso" Tornatore, a wokół szczyty gór... Quest`e Sicilia vera!

wtorek, 10 sierpnia 2010

Come posso arrivare in centro?


Nie trzeba mieć kieszeni wypchanych euro, by "zobaczyć" Sycylię, naprawdę!
Wystarczy plecak, namiot, aparat i... jedna kieszeń wypchana euro.
By poznać wyspę, należy w pierwszej kolejności poznać jej mieszkańców. A do tego pieniądze nie są potrzebne. Potrzebny natomiast jest uśmiech, przydać się także może znajomość kilku włoskich słów.
Wystarczy zaczepić przechodnia i zapytać Come posso arrivare in centro? (centro w zależności od sytuacji zastępujemy kinem, sklepem, kempingiem itp.), żeby otworzyć serce Sycylijczyka, który wskaże drogę, zaprowadzi, podwiezie, a przy okazji opowie historię swojego życia.
W Sferracavallo i Cefalu wysłuchałam opowieści o rodzinie - liczbie dzieci, wnuków i mężów (obecnych i byłych), dowiedziałam się dlaczego pizza i spaghetti są cattivi (idą w biodra i tyłek!), gdzie jest tani i dobry sklep, dlaczego Siciliani lubią Polacchi.
W Acireale Italiano, podczas szalonej jazdy ulicami miasta, opowiedział o swojej narzeczonej, która każe mu się uczyć języka angielskiego, a także wyjaśnił kwestię kursowania, a raczej niekursowania autobusów (mówił cały czas i tak szybko, że niestety skupiona na ukrywaniu za swoimi plecami niewłoskiego Paolo, nie zrozumiałam wszystkiego..., ale Italiano wcale to nie przeszkadzało... gadał jak nakręcony!).

Rozmowa to klucz do poznania. I nie musi to być dialog... Wystarczy słuchać... Nawet jeśli się nie rozumie...
Dla Włocha to żaden problem!

sobota, 7 sierpnia 2010

simpatici Italiani



Na Sycylii żyją dobrzy ludzie. Tak bardzo dobrzy, że człowiekowi "z Polska", z Poznania dokładniej mówiąc, trudno uwierzyć w to, czego dzięki nim doświadcza.
Jestem zaślepiona, kocham Włochy za i pomimo, peany na cześć Italiani głosiłam zawsze i pewnie o obiektywizm trudno mnie posądzić... Ale musicie mi uwierzyć... takich sympatycznych i otwartych la gente nie ma nigdzie.
Jeśli mi szczęka ze zdumienia opada do piersi, jeśli mój uśmiech nie schodzi z twarzy prawie przez 24 h na dobę, to znak, że Sycylia, w ilości spotkanych na drodze simpatici Italiani, bije na głowę Rzym i Neapol, Ferrarę i Wenecję, Florencję i Sienę .
Ile to razy zostaliśmy gdzieś z niewłoskim Paolo podwiezieni za darmo?
Ile razy nie zapłaciliśmy za bilet kierowcy i konduktorowi, bo wystarczył uśmiech?
W Acireale zapytany o drogę na kemping Sycylijczyk wpakował nas i nasze bagaże do Smarta (niewłoski Paolo ukrywał się za moimi plecami w czasie, gdy mijaliśmy policję - 3 razy!!!) i pognał z nami ulicami miasta w stronę La Timpa. Dowiózł nas na miejsce, wypakował bagaże, krzyknął buona fortuna, małymi, czarnymi oczkami strzelił i... już go nie było.
W Taorminie dostaliśmy od przechodnia bilety do teatru greckiego, a w kawiarni od jej właściciela granitę, która rozpływała się w ustach, w Letojanni zniżkę w restauracji z widokiem na Mar Ionio, a w Cefalu Italiano wsadził nas do autobusu zaprzyjaźnionego kierowcy, który podrzucił nas do centrum. Za darmo certamente!

I tak każdego dnia, na każdym kroku.

Nie dało się nie wychodzić z namiotu, nie udało się nie uśmiechać...

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

le piccole citta


Prawdziwa Sycylia ukazuje swoje oblicze, gdy zjedzie się z głównych dróg i pogna na skuterze tam, gdzie drogowskazów już nie ma, gdzie małe miasteczka "porastają" góry.
Tych miejsc nie ma w przewodniku Pascala... I dzięki Bogu...
Żółte, spalone słońcem połacie traw, pusta droga, a przed oczami miasto na skalnych półkach.
Życie toczy się przed barem - cafe, cornetto semplice i Italiani spotykający się na rozmowę.
Przed domami staruszkowie dyskutujący o polityce, przed bancarella Włoszki rozprawiające o cenie pomidorów. Drzwi domów otwarte, z ulicy można wejść do czyjejś casa i krzyknąć Buongiorno (i nikogo to o atak serca nie przyprawi!). Prawdziwe życie, sycylijskie życie - bez ruin, zabytków, kawy za 2, 50 euro.
Gdy pojawiamy się w barze, stajemy się najważniejszymi klientami. Przybiega pracownik i włącza klimatyzację (mimo, że bar już wcześniej był zapełniony mieszkańcami), kelnerka przegania (dosłownie!) Sycylijczyka czytającego gazetę przy stoliku, który "ma być dla nas". Sycylijczyk ze spokojem zabiera il giornale i przenosi się dalej. Bez gniewu, bez problemu, bez narzekania. Non c`e problema.
Wszystkim towarzyszy uśmiech. A dwie kawy i dwa rogaliki tylko za 2 euro...

poniedziałek, 19 lipca 2010

in tenda


Jutro wylatujemy!
Plan jest taki: nie przechodzimy przez pasy, omijamy mężczyzn w kanarkowych koszulach, nie śmiejemy się (w ogóle się nie uśmiechamy!) i nie chodzimy do kina. Najlepiej będzie jeśli wcale nie będziemy wychodzić z namiotu. Wtedy jest szansa, że nie narazimy się mafii i przeżyjemy.
Chyba, że wybuchnie Etna... (już widzę minę mojej mamy, gdy to czyta!).

sobota, 17 lipca 2010

la piovra


Włosi mówią o mafii la piovra, czyli ośmiornica. Jej macki sięgają wszędzie, są wplecione w legalną gospodarkę Italii. Całkowita likwidacja mafii wydaje się niemożliwa. Wielu próbowało z nią walczyć. Bez skutku...
Za czasów Mussoliniego dowódca policji - Cesare Mori, rozpoczął krucjatę przeciwko mafijnym bossom. Prawdopodobnie udałoby mu się osiągnąć zamierzony cel, gdyby nie interwencja Stanów Zjednoczonych, które w 1943 r., przygotowując się do inwazji na wyspę, nawiązały za pośrednictwem amerykańskich gangsterów włoskiego pochodzenia kontakt z sycylijską mafią. Aliantom zależało na informacjach, członkom mafii na władzy...
Po zdobyciu Sycylii, w 62 miastach, rządy przejęli ludzie mający kryminalne powiązania.
Mafia stała się niezwyciężona.

La piovra była, jest i będzie...
Ci, którzy próbują się jej przeciwstawić, nie cieszą się, niestety, długim życiem...

środa, 14 lipca 2010

mafia


Czy mafia jest widoczna we Włoszech? Czy może być niebezpieczna dla przeciętnego turysty? - zapytałam Vincenzo pewnego pięknego wieczoru podczas spaceru w Villa Borghese.
Ależ nie - odparł Italiano - chyba, że wejdziesz niespodziewanie na pasy i auto bossa będzie musiało gwałtownie zahamować albo jeśli przez przypadek popchniesz w kolejce do kina syna szefa, albo zbyt długo popatrzysz na mężczyznę w kanarkowej koszuli, który jest kuzynem kuzyna syna szefa, albo zaśmiejesz się na widok ratlerka z kokardką na głowie należącego do ciotki kochanki bossa, albo...
A tak poza tym, to mafia kocha turystów - dodał Vincenzo z uśmiechem od ucha do ucha.
Od razu poczułam się bezpiecznie...

czwartek, 8 lipca 2010

mia Roma


Rzym jest najpiękniejszy wczesnym rankiem, gdy wszystko dokoła budzi się do życia (oprócz turystów, dzięki Bogu, którzy odsypiają eskapady po locali notturni).
Tylko bladym świtem można zobaczyć prawdziwe miasto, usłyszeć rzymskie odgłosy, doświadczyć bycia w Rzymie.

W dzielnicy żydowskiej o 6 rano Żyd zamiata schodki przed synagogą niedaleko Via del Tempio. Podnosi głowę na dźwięk moich kroków, uśmiecha się.
Kilkaset metrów dalej przed Ponte Fabrizio stara kobieta pcha pod górę wózek ze swoim życiem... powoli, krok za krokiem. Idę za nią, obie robimy postój pod pomnikiem na Isola Tiberina.
Na Trastevere niespotykana cisza...
Przez otwarte okno domu na Via dei Salumi widzę siwiejącego introligatora, który zdmuchuje kurz z wyciąganych z kartonu książek. Dotyka okładek, bada je delikatnie opuszkami palców, a następnie odkłada na stół. Za chwilę rozpocznie się operacja przywracająca je do życia...
Idę dalej... Czas wracać... a tak bardzo nie chcę wracać... Tak rzadko ma się okazję zobaczyć życie...

piątek, 2 lipca 2010

Sicilia - ancora volta


Dzisiaj jeszcze "piwo z Polska", ale w myślach już wino z kartonika zakupione we włoskim supermercato "Coop" degustowane na ławce w parku.
Przed chwilą rozmowa o Włoszech, za kilkanaście dni opowieść o Polsce na Sycylii.
Za plecami, obok przy stoliku lingua italiana, która cieszy w Poznaniu jak nic, wkrótce włoski każdego dnia i radość z usłyszenia lingua polacca w małej wiosce na południu wyspy.

Nie będzie rozmowy z Rzymu do Messyny, ponieważ bilet na pociąg kosztował więcej niż bilet lotniczy z Roma do Palermo. Absurdalne, ale prawdziwe!

Czytam, sprawdzam i odkrywam niesamowite rzeczy - między innymi blu-express (włoski przewoźnik, a raczej "przelotnik", który oferuje bardzo korzystne, zwłaszcza dla polskiej kieszeni, loty krajowe).

Zaoszczędzimy z niewłoskim Paolo 8 godzin... i będzie prawdziwa włoska cena w restauracji na Lipari z widokiem na mar Tirreno.

poniedziałek, 28 czerwca 2010

Ferrara


Pierwsze spotkanie z Ferrarą rozczarowało.
Co pamiętam? Upał, miliony cykad i długie czekanie na naszych CouchSurferów.
Zmęczone i spocone części ciała rozłożyliśmy na ławce w parku, w którym odbywał się regularny handel czymś, o czym dyskutowałam na kursie włoskiego z koleżanką Francuzką i co legalne na pewno nie jest (nawet we Włoszech).
Było gorąco, byliśmy potwornie zmęczeni po kilkunastogodzinnej jeździe Puntolotem (niewłoski Paolo zasypiał na siedząco) - jednym słowem było koszmarnie...
A potem... pojawił się Fabio i już było pięknie.
Odpoczynek, kawa, przejażdżka do centrum i zwiedzanie Ferrary. Castello Estense, Palazzo dei Diamanti, Casa Romei, Palazzo Schifanoia, ratusz, katedra - wszystko to trzeba zobaczyć na własne oczy. Najlepiej z kimś takim jak Fabio...
Czasem początki bywają trudne...

Drugie spotkanie z Ferrarą... oczarowało.

niedziela, 27 czerwca 2010

il treno


W pociągu nawiązuje się znajomości, rozmawia z nieznajomymi, zdradza sekrety i tajemnice.
We włoskim treno można dostać propozycję pracy od rodaczki lub wyjazdu nad morze od Italiano, można coś komuś opowiedzieć i kogoś wysłuchać, a potem, jeśli będzie się miało szczęście, zaprzyjaźnić.
Wystarczy, że odpowie się na uśmiech, a już chętny do konwersacji siada obok nas.

Lubię włoskie pociągi i podróżujących nimi Włochów.
Każda podróż jest rozmową, odkrywaniem nie tylko Italii, ale także jej mieszkańców.
Przede mną długa rozmowa - z "mojego" Rzymu do Messyny.
Nie mogę się jej doczekać...

czwartek, 24 czerwca 2010

"Se la montagna non va a Maometto..."


Fabio nie przyleciał, bo ha un esame proprio in quei giorni e non ha potuto spostarlo.
Może i dobrze, bo lodówki nie mam za co zapełnić polskimi specjałami, a przecież samym chlebem i solą witać nie wypada. Zwłaszcza, że Fabio zasmakował w Pawłowej śliwowicy i nie chciałabym zawieść Italiano, dając mu do popitki polskie "piwo z Polska". Do braku funduszy doliczyć muszę brak czasu i zero wiedzy na temat mojego miasta. A Italiano tak pięknie opowiadał o Ferrarze... Pewnie chciałby, abym i ja przemierzyła z nim la mia citta i zabawiła się w przewodnika.
- A więc Fabio tu jest Stary Rynek, tu jest ratusz i eeeeeeeeeeee......... ogródki piwne!?
Poza tym jeden pokój Fabio to całe moje mieszkanie, więc żeby chłopak nie dostał klaustrofobii musiałabym na czas jego pobytu zmienić miejsce zamieszkania, a sił nie mam, bo choróbsko i z nosa cieknie, bo trzeba zamknąć ostatnie sprawy w pracy, bo jakieś imprezy pożegnalne... więc jak mówi moja mamma "nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło".

Tylko, że nauka języka leży odłogiem i miałam nadzieję, że poparlamy...
No cóż... Se la montagna non va a Maometto, Maometto va alla montagna.

Fabio nie może przylecieć, to trzeba polecieć do Fabio...

sobota, 19 czerwca 2010

Sicilia


Czytam wspomnienia z podróży na Sycylię, szukam wskazówek i dobrych rad. Sprawdzam, co warto i kiedy warto zobaczyć.
Uśmiecham się z każdym przeczytanym słowem coraz bardziej... To co się powtarza w każdej wypowiedzi tych co byli i doświadczyli, to niesamowita życzliwość mieszkańców Sycylii.
Nawet jeśli nie znacie języka (znajomość też się nie przyda, bo na wyspie mówią niezrozumiale nawet dla znanych mi Italiani), możecie śmiało ruszać na południe.
Wyspiarze rozwinęli umiejętność porozumiewania się na migi.
Nie zginiecie, bo zaprowadzą na przystanek po usłyszeniu nazwy miejscowości, do której chcecie jechać, wsadzą do autobusu i jeszcze przekażą kierowcy, że ma Was wysadzić (chwycić za rękę i wyprowadzić) w podanym miejscu.
Nie umrzecie z głodu, gdyż po wymówieniu słowa pizza pokażą Wam trattorię, a jeśli będzie sjesta (módlcie się, żeby była) zabiorą do swojego domu i nakarmią spaghetti all`arrabbiata i casatta.
Pokażą, brzuch napełnią, swój czas poświęcą... i to wszystko z uśmiechem od ucha do ucha.
Na koniec pstrykną sobie z Wami foto, żeby móc się chwalić sąsiadom, że gościli rodaków il loro papa Giovanni Paolo II. Zdjęcie powieszą na ścianie i przy każdej nadarzającej się okazji wspominać będą biednych turystów z Polski, którzy byli simpatici, molto simpatici.

Teraz tylko trzeba tam dotrzeć i uśmiechać się na każdym kroku. Taki mam właśnie zamiar...

piątek, 11 czerwca 2010

Antonio, fa caldo!

Dzisiaj w Poznaniu jak w Palermo. 31 stopni...uffffa. Czas się przyzwyczajać.

il cinema italiano




"La dolce vita" zobaczyłam po raz pierwszy w małej sali na drugim piętrze przy Via Marghera.
Ja, Gudrun, Yoshimitsu, Lena, Sasza i dwóch Kameruńczyków, których imion nie potrafię powtórzyć, ciężką roletą odgrodziliśmy się od włoskiego żaru i, wachlując się słownikami i skryptami, zanurzyliśmy się w inny świat.
Federico Fellini odsłonił przed nami kolejną twarz znanego miasta. Za oknem toczyło się rzymskie życie, odgłosy ulicy docierały do nas lekko przytłumione... a my wpatrzeni w telewizor firmy Sony byliśmy już w innym Rzymie.

"Moje" miasto jest najpiękniejsze w czerni i bieli, citta Marcello i Silvii też.

ps. We wtorki na Via Marghera wyświetlają najbardziej znane włoskie filmy. Za darmo!

poniedziałek, 7 czerwca 2010

dolce far niente


Chciałabym móc nic nie robić. A raczej robić Nic jak Italiani. Przechadzać się bez pośpiechu ulicami, sączyć kawę w barach, siedzieć na ławkach w parku, obserwować mężczyzn w łososiowych koszulach, spodniach w kant i w wielkich na pół twarzy okularach przeciwsłonecznych, którzy włoskim zwyczajem, w popołudniowych godzinach, "uprawiają" tak zwany lans.
Robić Nic... Spotykać ludzi i rozmawiać, a raczej gadać, a gdy rozmówca odejdzie, przemieścić się w poszukiwaniu następnego ... Zjeść, wypić i znów rozpocząć konwersację. Rozmawiać o czymkolwiek... być pośród, być obok.
Nic nie robić... po prostu być.

czwartek, 3 czerwca 2010

"Cinema Paradiso" - ancora volta


Minęły trzy dni i znów zasiadłam przed moim laptopem, by kolejny raz "oglądnąć" historię Toto. Do towarzyszenia mi przymusiłam niewłoskiego Paolo, argumentując, że w tle Sycylia, że to mój ukochany (obok "Wielkiego błękitu") film, że łzy ronię i śmieję się na przemian, gdy go oglądam, że... po prostu trzeba zobaczyć, że ...WARTO.
Byłam przekonana, że niewłoski Paolo polegnie w połowie filmu i swoim zwyczajem zacznie dawać mi do zrozumienia, że się, delikatnie mówiąc, nudzi (wzdychanie, błądzenie wzrokiem po ścianach).
Dotrwał do końca, mimo iż nikt nikogo nie ciął piłą, potwory nie atakowały grotołazów czy kosmonautów, nikt nie spuszczał krwi z turystów bawiących w niedalekiej Słowacji...
jednym słowem NIC SIĘ NIE DZIAŁO!
Po obejrzeniu filmu stwierdził, że dobry, a po 24 godzinach, że bardzo dobry.
Skoro niewłoski Paolo wydaje taką opinię o filmie, w którym krew nie leje się strumieniami, to znak, że film trzeba naprawdę zobaczyć. NAPRAWDĘ!

piątek, 28 maja 2010

"Cinema Paradiso"



Zapierało Wam kiedyś dech podczas oglądania filmu?
Zdarzyło Wam się uśmiechać przez cały czas trwania seansu, śmiać na cały głos, przeżywając co drugą scenę?
Mieliście wrażenie po obejrzeniu jakiegoś filmu, że już nic piękniejszego nie zobaczycie?
Jeśli nie, to musicie poznać historię pewnego chłopca, stworzoną przez Giuseppe Tornatore...

Ten film mogę oglądać w nieskończoność.
... i wciąż się uśmiecham jak Toto zapatrzony w ekran w cinema Paradiso.


"Cinema Paradiso" 1988, reż. Giuseppe Tornatore


środa, 26 maja 2010

Antonio, fa freddo!

W Poznaniu tylko 13 stopni. W Rzymie 23.
Jeszcze tylko 54 dni i 19 godzin...

la mia intuizione


Moja siostra twierdzi, że mam intuicję, że potrafię "odczytać" człowieka.
Myślałam tak samo do czasu mojego wyjazdu do Włoch...

Salvio wyglądał mi na członka Camorry i przez dwa pierwsze dni gościny u niego miałam przed zaśnięciem krwawe wizje:
1. moje zwłoki wrzucone do Tevere znajduje przypadkowy przechodzień,
2. w żarze i skwarze zbieram truskawki biczowana przez rosłego Włocha,
3. w kusej sukience szoruję szczoteczką do zębów podłogę w kuchni Salvatore
(to były te najmniej przerażające wyobrażenia, a wyobraźnię mam bujną, oj bardzo bujną).

Vincenzo na początku także nie wywarł na mnie pozytywnego wrażenia (żel na włosach i żółte spodenki odegrały w tym dużą rolę), a pierwszy mail od Franco rozebrałam na czynniki pierwsze, próbując doszukać się w nim przebłysku niecnych planów, bo przecież to NIENORMALNE, że chce ze mną pisać ktoś, kto mnie nie zna. A skoro pisze, to sicuramente czegoś ode mnie chce!

Do każdego z poznanych Italiani podchodziłam z rezerwą, każdy wydawał mi się zbirem lub podrywaczem. Jak bardzo się myliłam...
Salvio nauczył mnie, że czasem warto zamiast "nie, dziękuję" powiedzieć "tak, dziękuję".
Vincenzo pomógł mi zrozumieć, jak ważne jest to, co myśli się o samym sobie.
Franco w każdej wiadomości uwodzi mnie słowem (nigdy się nie spotkaliśmy, a on ma około siedemdziesięciu lat) i uczy radości życia.
Żaden nie okazał się mordercą... Wszyscy okazali się dobrymi nauczycielami.
Pokazali mi świat włoskimi oczami..
Jak dobrze tak się pomylić!

piątek, 21 maja 2010

caos calmo


Zmęczenie i przeziębienie dają o sobie znać. Nie mam ochoty jeździć na mojej zielonej gazeli, nie mam siły spotykać się, rozmawiać, myśleć (o pisaniu nie wspomnę).
Mam jednak dość energii, by coś zareklamować.
Więc reklamuję...
Caos calmo w reżyserii Antonio Luigi Grimaldiego jest prostą, piękną historią o tym, co jest w życiu najważniejsze.
Cichy chaos...
Żeby odnaleźć spokój, trzeba czasem doświadczyć chaosu... czasem trzeba kogoś/coś stracić, by zrozumieć, jak ważne jest to, co mamy.

Mądry film, który nie tylko się ogląda, ale też odczuwa.
Włoski żar, włoskie ulice i włoska ławka we włoskim parku, na której siedzi Pietro zanurzony w caos calmo...

sobota, 15 maja 2010

a casa


Italiani mieszkają w rodzinnym domu, jak długo się da, czyli do czasu przymusu wyprowadzki (ciąża, małżeństwo, migracja za pracą). Żadnego Włocha nie dziwi fakt, że Vincenzo "wybył" z domu od mamma w wieku barrrrdzo już dojrzałym, coby nie powiedzieć przejrzałym.
Perche? - zapytałam kiedyś Vincenzo podczas piwnej sesji niedaleko Colosseo (polecam naukę języka przy Peroni Nastro Azzurro - zero blokad, zero problemów, a włoskie słowa po dwóch jasnych same wypływają z ust i tworzą piękne zdania... i to złożone!).
Perche no? - odpowiedział pytaniem na pytanie.
Właściwie dlaczego nie?
Mamma
ugotuje, wypierze, posprząta. Mamma nie wtrąca się w sprawy swojego dziecka (oprócz delikatnego sugerowania, że Maria Mesco zdecydowanie nie nadaje się na żonę... i te jej sukienki z dekoltem... tfu accidenti!). Mamma nie żąda zapłaty za dach nad głową, wikt i opierunek. Mamma chce tylko móc kochać swojego synka i służyć mu niewolniczo w nieskończoność...

Gdy czterdziestoletnie dziecko wyprowadza się z domu, mama cierpi.

Potrafiłabyś świadomie unieszczęśliwić swoją matkę? - zapytał Vincenzo.

sobota, 8 maja 2010

mamma


Vincenzo ma 38 lat.
Dwa lata wcześniej wyprowadził się z rodzinnego domu i wyruszył z dalekiej Kalabrii, by w wiecznym mieście znaleźć mieszkanie, pracę i kobietę, którą mógłby przedstawić do zaakceptowania mamma.
Z góry zakładał, że dwa pierwsze zadania nie będą trudne i prędzej czy później uda mu się je wykonać. Trzecie natomiast, jak twierdził, e impossibile, bo przecież żadna kobieta nie spodoba się jego mamie, bo przecież nikt nie jest godny jej ukochanego synka, bo przecież każda kobieta (oprócz niej, jej matki, jej babki, ciotki Fabioli, no i może jeszcze ciotki Silvii) jest zła i czeka tylko, by zarzucić sieć na nieznającego życia (przypominam, że ten biedny chłopczyna miał lat 36, gdy przyjechał do Rzymu), cudownego Vincenzo.
Mamma modli się każdego dnia, by jej chłopcu nie stała się krzywda w wielkim świecie.
Trzeba przyznać, że modli się skutecznie, bo mieszkanie i pracę Vincenzo ma, nie posiada natomiast do dzisiaj złej, żerującej na jego dobroci (jednym pokoju, łazience, kuchni i najniższej pensji) kobiety.

niedziela, 2 maja 2010

mamma mia


Vincenzo Fabbricatore w przeciwieństwie do większości Italiani ubiera się fatalnie.
Zobaczyłam go stojącego przed wejściem na dworzec Termini (miejsce naszego spotkania) jakieś pięć minut drogi wcześniej (nie wiem ile to jest metr czy kilometr, więc określam odległości za pomocą czasu).
W oczy rzucały się, a nawet po oczach biły, przeraźliwie żółte spodenki, żółte żółcią najgorszą z możliwych. Do tego żel na włosach, czarne adidasy i koszulka bez rękawów - cały Vincenzo.
Buon gusto to on zdecydowanie nie ma, ale jest kilka rzeczy, które świadczą o tym, że jest Italiano, i to Italiano vero.
Po pierwsze nie grzeszy wzrostem, jak prawie wszyscy Włosi, po drugie lubi blondynki, jak wszyscy Włosi, po trzecie ma mamma, jak każdy prawdziwy Włoch.

sobota, 1 maja 2010

Campo de`Fiori - parte 3


Na Campo de`Fiori znajduje się fontanna, na której widnieje napis: "FA DEL BEN E LASSA DIRE", co znaczy: "pomagaj i pozwól rozmawiać".

Tu znajduje się serce Rzymu.

Świat się skończy, gdy ludzie przestaną ze sobą rozmawiać, gdy nie znajdzie się choćby jedna osoba, która pożyczy Ci pieniądze na kawę lub posiedzi z Tobą, byś nie czuł się samotny.

Już wiem, za co kocham Włochy... za pewność, że świat wciąż ma się bardzo dobrze.
Każdy dzień w Rzymie mnie w tym utwierdza!


wtorek, 27 kwietnia 2010

Campo de`Fiori - parte 2


Na środku Campo stoi pomnik Philippo Bruno, który w 1565 wstąpił do zakonu dominikanów i przyjął imię Giordano. Buntownik z wyboru został spalony na tym placu w 1600 roku. Oskarżono go o kłamstwa i szerzenie herezji.
Początkowo Bruno zgodził się na publiczne odwołanie i potępienie swoich pism oraz teorii, jednak później zmienił zdanie. Więziono go sześć lat, próbując złamać jego wolę, siłę i dumę. Bez skutku...

Campo de`Fiori to jedno z miejsc, gdzie naprawdę czuć historię.

Pod pomnikiem siadają młodzi ludzie palący sigarette, dziadkowie, którzy chcą dać odpocząć nogom, żydzi, którzy na piedestale rozkładają koszerne jedzenie i przywołują Ciebie ruchem ręki, byś zrobił im zdjęcie.
Przy pomniku spotykają się zakochani, umówieni na spotkanie przyjaciele, staruszkowie, którzy za chwilę usiądą, przy którymś ze stolików na placu i wypiją zimne piwo.
Na pomniku białe i szare gołębie, a nad nim "spłukane deszczem, poruszone gromem, łagodne oko błękitu", które nie tylko historią Romea i Julii się wzruszyło.
Na Giordano spada kropla, potem druga i trzecia.
Deszcz... Pada.. Pierwszy raz od mojego pobytu w Rzymie.
Deszcz na Campo de`Fiori.
A w deszczu - Giordano Bruno!

piątek, 23 kwietnia 2010

Campo de`Fiori - parte 1


Na Campo de`Fiori pachnie bazylia, tymianek i oregano. Czerwone od słońca pomidory i żółte cytryny czuć już od Chiesa del Gesu. Feria zapachów, które łaskoczą w nos i sprawiają, że ślinka napływa do ust.
Ilość intensywnych kolorów oszałamia. Wszystkiego chce się dotknąć i spróbować.
Owoce, warzywa, zioła, wina, sery, kwiaty i... ludzie.
Śmiejący się, rozgadani, zatrzymujący się przy kolejnej bancarelli, by zamienić kilka słów o pogodzie, reumatyzmie matki, kłopotach syna w szkole.

Salvatore każdego ranka od poniedziałku do piątku rozkłada rozpływające się w ustach winogrona i czeka... Po godzinie pojawiają się stali klienci, którzy starym zwyczajem pytają: "Czy świeże, czy soczyste, czy słodkie?".
A on uśmiecha się i kiwa głową. Podaje małą kiść na spróbowanie starszej pani w pięknej zielonej sukience w maki.
Uśmiecham się i ja, widząc, jak kobieta oblizuje mokre od winogronowego soku palce, a jej twarz rozświetla un sorriso dolce.

poniedziałek, 19 kwietnia 2010

la dolce vita


Italiano wierzy, że życie jest słodkie, mimo iż ogni giorno stoi w kilometrowym korku w drodze do pracy i wysłuchuje płynących z samochodowego radia informacji o kolejnej seksaferze z Berlusconim w roli głównej.

Włoch ma w sobie umiejętność pomijania tego, co złe i eksponowania w życiu codziennym tego, co dobre.
To nic, że rząd zabiera mu sześćdziesiąt procent zarobków, szef wciąż unika tematu o podwyżce, a wczoraj przyszedł mandat za przekroczenie prędkości (to żona próbowała pokonać barierę dźwięku swoim nowym Bugatti, ale to oczywiście on będzie musiał zapłacić).

To nic, bo Italiano wie, że to ziarenko gorczycy, które teraz "smakuje" na języku, służy temu, żeby za kilka dni jeszcze bardziej odczuć słodkość życia.

To, co najlepsze, ujawnia się u Włocha w chwilach trudności. Kryzys zamieniamy w festę - powiedział Beppe Severgnini.
Biorąc pod uwagę fakt, iż rząd, ruch uliczny i praca wciąż piętrzą przed Italiano problemy, to nikogo nie powinno dziwić, że w Italii trwa niekończąca się festa.

czwartek, 15 kwietnia 2010

la vita e bella


Często zapominam o tym, że mam powody, by się cieszyć.
Mogę sama sobie zawiązać buty, widzę litery, które zapełniają włoski kryminał dla średnio zaawansowanych, mam małą, ale "własną" mansardę przy Starym Rynku, pracę (znów na zastępstwo, ale... ważniejsze, że zarabiam i na waciki oraz podróż na Sycylię starczy), poza tym są ludzie...
Zapominam...
Rzadko pamiętam, żeby cieszyć się życiem.

Italiano wręcz przeciwnie... pamięta!
Że czas przecieka przez palce, że nie warto się zamartwiać, myśleć o jutrze i ewentualnym braku pracy, że ważne jest teraz i niente piu.

Avvenga quel che vuole, czyli "niech się dzieje, co chce" mówi Włoch i zagłębia się w ratanowym fotelu z gazetą w jednej ręce i lampką wina w drugiej (w tym momencie narzeczona, właściwie już była narzeczona, pakuje do walizki jego rzeczy).

Italiano umie docenić swoje życie, nawet jeśli nie jest ono zachwycające.
Zawsze znajduje pozytywy.
Co prawda wciąż mieszkają z nim jego 36-, 35- i 32-letni synowie, którzy permanentnie studiują (słowo "praca" jest im obce), żona przytyła 80 kg, a sąsiad kupił sobie nowego Fiata Bravo z reklamy z Gianną Nannini, gdy on sam ma tylko Fiata Punto, ale czy to powód, by zgrzytać zębami i rwać włosy z głowy? Ależ nie!
Italiano ma z kim pograć w karty oraz pooglądać przy piwie mecz w telewizji, żona gruba, więc nie zdradzi, bo nikt jej nie zechce (no i gotuje perfetto), a co do Fiata Bravo... zawsze można sąsiadowi spuścić z koła powietrze lub lekko zarysować karoserię kluczem.
Tak!
Życie jest piękne!

niedziela, 11 kwietnia 2010

piano, piano


Uwielbiam ten brak pośpiechu, który odczuwam, gdy jestem we Włoszech.
Powolny spacer, długa rozmowa na ławce w cieniu drzewa, świadomość, że nic nie muszę, nigdzie się nie spieszę.
Przechodnie wędrują w niedzielę środkiem zamkniętej dla ruchu ulicy łączącej Koloseum z Placem Weneckim. Wśród nich - ja.
Idę powoli na Campo dei Fiori.
Wokół głosy, śmiech, dochodzące z oddali dźwięki klaksonów.

We mnie spokój oraz rozleniwienie od słońca i pizzy, którą przed chwilą zjadłam.

Im bliżej Campo tym więcej odgłosów, tym szybciej buty wystukują rytm na rzymskim bruku.
Krew zaczyna żywiej krążyć w żyłach...
Coraz więcej ludzi... Barwny tłum przyspiesza... Coraz szybciej, coraz głośniej...

Jestem na miejscu...
Na miejscu jest też "mój" saksofonista.
Gra... a ja siedzę pod pomnikiem Giordano Bruno i czuję, jak bije moje serce. Coraz szybciej... coraz głośniej...

środa, 7 kwietnia 2010

corso d' italiano


Zamiast wydawać pieniądze na kurs językowy, lepiej przeznaczyć je na gelato i pizze.
A potem pójść do któregoś z rzymskich parków lub skierować się ku najbliższej piazza, usiąść na ławce, fontannie, schodkach (gdziekolwiek się da) i poczekać.
Nie minie nawet 10 minut, gdy pojawi się nauczyciel/nauczycielka języka włoskiego...

Polecam sprawdzone miejsca - park przy Piazza Venezia, druga z lewej ławka na Via dei Fori Imperiali, Piazza Navona, sklepik Tabacchi (równoległa ulica do Via Capo d' Africa), Piazza Colonna.
Można tez pokręcić się przy Colosseo i poszukać w tłumie Włocha w żółtych spodenkach. Przy odrobinie szczęścia będzie to Vincenzo!
To właśnie z nim na ławkowych sesjach zgłębiałam językowe zawiłości lingua italiana.
Na schodach hiszpańskich analizowaliśmy włoskie słowo "curva" i jego polski brzmieniowy odpowiednik, przy fontannie niedaleko Via Arenula poznałam znaczenie wyrazu "puttana" oraz inne określenia opisujące kobietę lekkich obyczajów (po włoskim "curva" kilka lekcji zostało zdominowanych przez tego typu nazewnictwo), w cieniu Koloseum natomiast nauczyłam się przeklinać...
Żadna szkoła językowa Was tego nie nauczy! Nawet tak droga jak moja!

niedziela, 4 kwietnia 2010

perfetto


Wczoraj dostałam wiadomość od Franco.
Napisał: Il tuo italiano è perfetto.

Zawsze, gdy zaczynam mówić po włosku, słyszę od Włochów, że parlo molto bene.
Wystarczy, że powiem dwa zdania - zapytam o drogę, poproszę w kawiarni o kawę, przedstawię się włoskiemu miłośnikowi una donna bionda - niezmiennie jestem przekonywana, że mój italiano jest perfetto.


Przed podróżą do Włoch, wystarczy nauczyć się kilku podstawowych słów i powtarzać je z uśmiechem, by Italiano kiwał głową i twierdził, że bene i nie trzeba uczyć się więcej.

Wciąż mówię źle po włosku w Polsce, ale we Włoszech po włosko-niewłosku mówię perfetto.
Według simpatici Italiani rzecz jasna!

sobota, 3 kwietnia 2010

la lingua italiana - parte 3


Rzym odwzajemnił moje uczucia.

Mieszkałam w Roma, jadłam pizze i spaghetti, chodziłam do szkoły, by nauczyć się języka.
Po kilku dniach zrozumiałam, że nie będzie to takie proste, jak myślałam.

Zajęcia w szkole opierały się na rozmowie, ale niestety nie z rodowitym Italiano, tylko z taką samą ciemną (a nierzadko nawet ciemniejszą) masą językową jak ja.
Na moje nieszczęście do pary trafiała mi się często przemiła Francuzka, której, gdy mówiła po "włosku", nie rozumiałam ni w ząb. Jedyne co byłam w stanie rozszyfrować, to jej 'bonżorno" wypowiadane po wejściu do sali.
Dyskusja na temat przeczytanego artykułu o legalizacji miękkich narkotyków była totalną klapą...

Wtedy zamieniłam naukę z Charlotte, Gudrun i Yoshimitsu na rozmowy z Vincenzo - bezrobotnym aktorem, Marcello - sprzedawcą sigarette, Marco - właścicielem kawiarenki internetowej w dzielnicy żydowskiej i ... zaczęłam się uczyć mówić po włosku.
ZA DARMO!

piątek, 2 kwietnia 2010

la lingua italiana - parte 2


Moje uczucie do języka włoskiego nasiliło się po obejrzeniu reklamy Fiata Bravo, do której piosenki i głosu użyczyła Gianna Nannini.
Postanowiłam rozszyfrować słowa "Meravigliosa creatura" i rozpoczęłam mozolne wkuwanie słówek.

Obłożyłam się tonami podręczników do nauki, słuchałam płyt (a nawet kaset pani Tylusińskiej), wydawałam pieniądze na korepetycje... i wciąż nie rozumiałam, che cosa dice Italiano, zwłaszcza, gdy mówił w naturalny dla siebie sposób, czyli z prędkością światła.

Nocami śniło mi się, że prowadzę z Włochami konwersacje na temat życia, filozofii oraz literatury. Tylko wtedy mówiłam tak śpiewnie i płynnie jak oni.
Postanowiłam "tylko wtedy" zamienić na "zawsze" i w sprzyjających warunkach, w naturalnym środowisku po prostu wchłonąć w siebie umiejętność swobodnego parlare.

Rozpoczęłam mozolne zbieranie pieniędzy.
Obłożyłam się przewodnikami oraz ulotkami szkół językowych w Rzymie (wiedziałam, że to musi być Roma), słuchałam relacji słuchaczy i byłych uczniów, zmniejszyłam racje żywieniowe, pracowałam w pięciu miejscach... i wciąż nie miałam wystarczającej kwoty, by zrealizować swój plan.
Nie poddawałam się jednak, bo wiedziałam, że moja miłość nie może pozostać nieodwzajemniona!

poniedziałek, 29 marca 2010

la lingua italiana - parte 1


Moja miłość do języka włoskiego wybuchła między innymi za sprawą (jakżeby inaczej) Erosa.
I nie mam tu na myśli uczuć do czarnookiego i czarnowłosego Italiano, którego mogłabym spotkać w Intercity na trasie Poznań-Warszawa (biorąc pod uwagę cenę biletu pociągu i moje zarobki, to prawdopodobieństwo spotkania jednak było, jest i, nie daj Boże, będzie zerowe), i który to postanowiłby zabrać la bionda do ojczystego kraju, by poznać ją z mamma i w przepięknej, np. toskańskiej scenerii poprosić o rękę. Nie... tak nie było purtroppo.
Eros, co prawda, jest Italiano, ale nie ma czarnych włosów i na pewno nie jeździ polskimi pociągami (nawet Intercity).
Eros nazywa się Ramazzotti i z racji wieku mógłby już być dziadkiem.
W każdym razie dzięki spaghetti trzyma się nieźle i wciąż tworzy.
A ja niezmiennie kocham jego piosenkę, którą usłyszałam wieki temu i postanowiłam zrozumieć...
...amore contro chi lo tradirà
amore contro la stupidità
rispondere così credendoci fino in fondo
amore contro
il peggio del mondo
se può funzionare non lo so
questo non lo giurerei
...
("Amore Contro" z płyty "In Ogni Senso" 1990r.)

piątek, 26 marca 2010

Via Capo d`Africa


Pierwszego dnia sierpnia z czerwoną walizą, sięgająca mi do pasa wdrapałam się na drugie piętro mieszkania, które wynajęłam na Via Capo d`Africa.

Wspięłabym się na secondo piano godzinę wcześniej, gdyby nie życzliwość Włochów...
Każdy chciał pomóc la bionda, która wysiadła z metra Colosseo i nie miała zielonego (właściwie żadnego) pojęcia, w którą stronę skierować zlane potem ciało.
W ręku dzierżyłam, oczywiście, zakupioną wcześniej w Polsce i przestudiowaną wzdłuż i wszerz mapę Rzymu. Wielką czerwoną kropką zaznaczyłam na niej moje mieszkanie - podziwiałam ją ja i wszyscy usłużni Włosi.
Wszyscy, włącznie ze mną mieli (a raczej nie mieli) odmienny "zmysł przestrzenny". Jedni kazali iść w lewo, drudzy w prawo, jeszcze inni przed siebie (wprost na oświetlone i oblegane przez turystów Koloseum).
Stałam przed wejściem do metra prawie godzinę, w czasie której nawiązałam więcej dialogów i znajomości niż przez cały tydzień w Polsce.
Byłam zmęczona, rozpływałam się z gorąca, panikowałam, bo powinnam odebrać mieszkanie od właściciela pół godziny temu (jeszcze wtedy nie wiedziałam, że non c`e problema), a mimo to, czułam się szczęśliwa, jak nigdy w życiu.
29 stopni Celsjusza o 22 wieczorem, bluzka przyklejająca się do ciała, słowa: bene, vicino, carina ... bezcenne.