wtorek, 7 grudnia 2010

la conversazione


Lubię mówić po włosku. Zwłaszcza, gdy nikt mnie nie słucha! Najpiękniej parlam w snach i kiedy w myślach przeklinam zimno, zaspy, mokre nogawki spodni, katar, spóźniające się autobusy (co ostatnio zdarza się nader często!). Klnę wtedy jak rodowita Włoszka z dziada pradziada, słowa są soczyste i śpiewne, a środkowy palec fruwa jak u Italiano (sam się wyrywa z szarej, skórzanej rękawiczki w stronę kierowców autobusów, które nie przyjeżdżają na czas).
Problem z mówieniem zaczyna się, gdy staje przede mną Italiano vero. Zapominam języka w gębie, słowa ulatują z głowy jak szalone, a ja jestem w stanie tylko się uśmiechać i potakiwać. Przynajmniej przez kilka pierwszych minut.
I tak się zastanawiam, perche? Dlaczego na angielskim zamiast po angielsku mówię po włoski i słowa cisną się na usta bez najmniejszego problemu, ale już na włoskim u Włocha... cisną się i owszem, ale polskie inwektywy pod adresem pamięci i mojego średnio pofałdowanego mózgu (ale tylko na lezione italiana, bo ogólnie uważam, że pofałdowany jest wystarczająco!).
Więc jak to jest, pytam? I wtedy słyszę, jak odpowiada mi mój Italiano: piano, piano Kasia, sara bene.
Piano, piano... tylko, że ja bym chciała adesso, gia, żeby móc porozmawiać z Franco o filozofii Ingardena, przegłosie polskim, fraktalach i stopach procentowych. No, może o stopach jednak niekoniecznie! Ech......

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz