niedziela, 28 lutego 2010

l`attore - parte 1


Znajomość piosenek Giusy i najlepszego smaku lodów zawdzięczam Vincenzo Fabbricatore.
Poznałam go w małym parku niedaleko Piazza Venezia, gdy z zaciętym wyrazem twarzy studiowałam mapę Rzymu, udając świetnie zorientowaną i świetnie rozeznaną odnośnie miejsca mojego położenia, a raczej siedzenia, oraz miejsca mojego przeznaczenia.
Aktorka ze mnie żadna... i do dzisiaj nie nauczyłam się czytać mapy.
No więc, gdy tak wpatrywałam się z zapartym tchem w jeden punkt na mapie, który cokolwiek mi mówił (mieszkałam wtedy niedaleko Koloseum, więc wystarczyło tam dotrzeć i już byłam w domu!), usłyszałam "ciao" i zorientowałam się, że ktoś stoi nade mną i zabiera mi część promieni UV. To był właśnie Vincenzo, równie nieudolny aktor jak ja (tylko, że on w przeciwieństwie do mnie skończył aktorstwo!).
No i zaczął się (podobno, jak dowiedziałam się później, sprawdzony i opatentowany przez jego kolegów) popis miernej gry aktorskiej, czyli tak zwany podryw. Vincenzo uśmiechnął się (podobno bezradnie), spojrzał mi głęboko w oczy (podobno uwodzicielsko) i niskim, gardłowym głosem (podobno ćwiczył go każdego dnia rano) zapytał, czy nie wiem przypadkiem, gdzie jest Piazza Venezia (podobno się zgubił biedaczyna).
Co prawda jestem blondynką, ale farbowaną i nie w ciemię bitą... Podałam mu więc mapę i poprosiłam, żeby się przesunął, perche voglio prendere il sole. Wystawiłam swoją, jeszcze bezzmarszczkową twarz do słońca i z półprzymkniętymi oczami czekałam na rozwój wypadków...

sobota, 27 lutego 2010

giusy i "non ti scordar mai di me"


Zawsze, gdy jestem we Włoszech słyszę w radiu nową piosenkę Giusy Ferreri.
Ta została odkryta w Rzymie w sierpniu 2008 roku (http://www.youtube.com/watch?v=dSc1LWqLDew&feature=related).
Potem w listopadzie było "Novembre", a w lutym 2009 roku "Stai fermo li".
Teraz czekam na lipiec... i na nową piosenkę Giusy.

piątek, 26 lutego 2010

il gelato


Najlepsze lody jadłam w Rzymie. I wcale nie przy fontannie di Trevi!
O miejsce, w którym robią najlepsze gelati, trzeba pytać mieszkańców miasta.
Nie idźcie tam, gdzie są wielkie kolejki - tam kupują tylko turyści, bo Włochów aktualnie w mieście nie ma. Gdy turyści przyjeżdzają, Włosi wyjeżdżają.
Zostają tylko ci, którzy muszą - tak zwani commessi, sprzedający panini, frutti i gelati, rzecz jasna.
Wystarczy zapytać: "Dove posso mangiare il gelato piu buono del mondo?".
Jakkolwiek źle to powiecie, z jakkolwiek strasznym akcentem - możecie być pewni, że Włoch, spośród waszego polsko-włosko-jakiegośtam bełkotu, wyłapie jedno słowo - GELATO.
Nie martwcie się, że nie zrozumiecie jego odpowiedzi... Nie przerażajcie się tym, że nawet nie będziecie w stanie zauważyć, kiedy kończy się jedno słowo w jego wypowiedzi, a zaczyna drugie...
Włoch zobaczy waszą minę, uśmiechnie się szeroko i paluchem pokaże jego ukochaną gelaterię lub, jeśli będzie ona oddalona od miejsca, w którym będziecie, złapie was pod rękę i, cały czas gadając po włosku, zaprowadzi. Na koniec wytłumaczy na migi, jakich smaków należy spróbować, po czym sam posili się pięcioma gałkami. Krzyknie:"Che bello!" a potem "ciao" i zniknie za drzwiami lodziarni...
Spróbujcie włoskich lodów... Nie ma nic lepszego na świecie!

czwartek, 25 lutego 2010

tipi di espresso


Kiedy otwieram menu w polskiej kawiarni, czuję wielkie rozczarowanie.
Wybór żaden - czyli biała lub czarna, rozpuszczalna, parzona, ewentualnie z ekspresu (i nie włoskiego niestety!). Czasem w karcie pojawiają się kawy smakowe, cioe, jak powiedziałby Włoch, che cosa e? Myślę tak samo, więc pozostaje mi zamówić małą białą i z rozrzewnieniem pomarzyć o najlepszym caffe lungo, które sprzedają w kawiarence niedaleko przystanku metra Ottaviano.
Jeśli będziecie w Rzymie, to koniecznie tam wpadnijcie. Do wyboru: macchiato - kawa z kropelką mleka, lungo - słaba i biała (taka jaką piją Polki na śniadanie), ristretto - czarny diabeł, caffelatte - latte z caffe, freddo - prosto z lodówki, smakuje wybornie, zwłaszcza, gdy kawiarniany termometr pokazuje 36 stopni, corretto - kawa z małą ilością brandy (uśmiech i krótka rozmowa z pracującym w kawiarni Alessandro czyni cuda... i jeśli będziecie mieć szczęście, dostaniecie brandy z małą ilością kawy). A potem wystarczy usiąść przy stoliku i poczuć rytm miasta.

wtorek, 23 lutego 2010

il caffe


Wszystko zaczęło się w 1902 roku, kiedy to pochodzący z Mediolanu G. Bessera wymyślił urządzenie, które w kilka sekund przygotowywało kawę dzięki vapore sotto pressione.
I tak narodził się ekspres do kawy... W każdej restauracji, w barze czy domu znajduje się nowoczesna wersja tej cudownej maszyny.
Słowo l`espresso oznacza w dosłownym tłumaczeniu szybkość przygotowania. Według mnie także szybkość picia tej małej i czarnej jak smoła kawy.
Dla Włocha każdy moment jest dobry, by zrobić una breve sosta al bar i przy barze wypić filiżankę espresso. Nieważne, że jest spóźniony na spotkanie, że żona czeka z kolacją, że miał być u mechanika pół godziny temu. Co prawda zamówiona kawa starcza na dwa łyki, ale...po co się spieszyć, skoro przy kontuarze stoi także zaprzyjaźniony mechanik, który był z nim umówiony pół godziny temu! Zaczyna się dyskusja o piłce nożnej, padają niewybredne uwagi pod adresem Berlusconiego i całkiem wybredne pod adresem Graziany, która pracuje w barze.
Po trzech godzinach zmęczony i zapracowany Włoch (oficjalna wersja dla żony) wraca do domu. Przy kolacji przypomina sobie, że zapomniał zapytać Fabio - zaprzyjaźnionego mechanika, dlaczego tak dziwnie klekocze coś w jego Lamborghini...
Ale przecież to nie problem - jutro znów będzie kawa i una breve sosta al bar.

poniedziałek, 22 lutego 2010

le Italiane


Istnieje stereotyp Włoszki.

Krzykliwa, z nadwagą, siedząca w kuchni i gotująca pastę dla sześciorga dzieci i męża. Wierzcie mi – takie Włoszki trafiają się może jeszcze na południu Włoch - w rejonie Calabrii czy na Sycylii.

Włoskie kobiety są piękne, mają zaokrąglone kształty, ale na pewno nie można powiedzieć, że są grube. Rzeczywiście są dość głośne – ale głośne dla nas zimnokrwistych Polaków, którzy nie wdaliby się w dyskusję z nieznajomymi w tramwaju, a już na pewno nie krzyczeliby do sąsiada podlewającego kwiaty na balkonie trzy piętra niżej od nich. Włoszki są żywiołowe, lubią opowiadać w autobusie, sklepie czy parku o sobie, problemach z facetem, teściową, pracą. Nie ściszają konspiracyjnie głosu, gdy mówią o tym wszystkim przyjaciółce, która stoi obok lub 300 km dalej z uchem przyciśniętym do słuchawki, przekrzykując dźwięk suszarki, bo właśnie siedzi u fryzjera, daje rady typu: „bądź oziębła, powiedz mu, że seks chwilowo zakazany – niech cierpi ten cafone!”. Oczywiście po skończonej rozmowie kobieta musi podzielić się z innymi paniami czekającymi na ścięcie, pasemka czy trwałą, swoimi przemyśleniami na temat mężczyzn, teściowej czy problemów koleżanki. Wtedy zaczyna się istne pandemonium. Każda z pań ma bowiem jakiegoś męża, narzeczonego, jakąś teściową, a na pewno jakąś koleżankę, która posiada męża, narzeczonego, teściową… A jeśli ta koleżanka jakimś cudem nie ma ani męża, ani teściowej, to… z pewnością ma koleżankę!

Włoszki lubią rozmawiać i nie wstydzą się mówić o tym, co je boli, co się dzieje w ich życiu. W końcu to ich rodak napisał: "Homo sum, humani nil a me alienum puto". Maksyma stara, ale wciąż żywa w Italii. Wiele można zarzucić Włochom, ale nie to, że nie kultywują tradycji…

Obcokrajowców ich zachowanie może deprymować i przytłaczać. Mnie -zachwyca!!!

Kocham chaos, bo chaos to ja…

gli Italiani


Włosi urodzili się po to, by czarować. Podobno, wychodząc z łona matki, zaczynają flirtować z pielęgniarkami … Mają więc już tę umiejętność we krwi.

Nie są nachalni, zaborczy, chamscy.
Oni uwodzą słowem, spojrzeniem, uśmiechem…
Są przy tym bardzo przekonywujący. Ich zauroczenie czy miłość nie trwa zbyt długo (może do rana a może kilka dni – chi sa?), ale w tym momencie, gdy wyznają uczucia są prawdziwi i wierzą w to, co mówią.

Kłamać zaczynają dopiero po ślubie…, bo z kłamstwem na ustach też się rodzą.


colpo di fulmine


Kiedy pierwszy raz dotarłam do Włoch, poczułam coś, czego nie doświadczyłam nigdy wcześniej. To było jak uderzenie pioruna – colpo di fulmine, miłość od pierwszego wejrzenia.

Nie potrafię powiedzieć, za co kocham ten kraj. Moja miłość jest ślepa, bezwarunkowa – podoba mi się tam wszystko - spóźniające się autobusy, chaos na drogach i w urzędach, śmieci na obrzeżach Rzymu czy Neapolu, niemożność kupienia niczego w porze sjesty.

Kocham bezinteresowność ludzi, wybuchy śmiechu dochodzące z trattorii na Trastevere, fontanny ukryte na małych placykach, bancarelle z bluzeczkami za euro, niedzielny wielki targ na Porta Portese, zapach bazylii, który napływa do mnie, gdy zbliżam się do Campo dei Fiori, gdzie w dni powszednie odbywa się targ.

Przede wszystkim zaś kocham świadomość, że jeśli usiądę w niedzielę na jednej z ławek na Via dei Fori Imperiali, to na pewno za chwilę ktoś się dosiądzie, by porozmawiać i wcale nie będzie mu przeszkadzać fakt, że mój włoski jest beznadziejny. Zacznie się spokojna rozmowa o tym skąd jestem, potem będą zachwyty (w zależności, czy będzie to kobieta, czy mężczyzna) nad Janem Pawłem II lub nade mną i pięknymi Polkami w ogóle, następnie propozycja passeggiaty (od kobiety) albo wyjazdu nad morze do Lido di Ostia (od mężczyzny). Rozmowa zakończy się spacerem i podziękowaniem za propozycję. Kobieta wróci do domu, a mężczyzna, niezrażony porażką, pójdzie szukać kolejnej la bionda.

la bionda


Jestem blondynką. Jak mówią Włosi "la bionda". I fakt, że kolor ten nie został mi dany podczas poczęcia, nie ma dla potomków Romusa i Romulusa najmniejszego znaczenia.

Nie mogę poszczycić się włosami koloru pszenicy, platynowy blond to też nie jest, Szwedki również nie przypominam, mimo jasnej karnacji i niebieskich oczu. Moje i capelli mają żółty odcień…

Ale w konfrontacji z pięknymi i kruczoczarnymi Włoszkami wypadam nieźle. Nieźle we Włoszech, bo w Polsce to te Włoszki są niezłe, a ja po prostu mam żółte włosy a słowo „niezła” znaczy dosłownie ” no, zła to może nie jest, ale…”

W każdym razie, gdy tylko wysiadam z samolotu na włoskim Fiumicino, głowa samoistnie podnosi się do góry.

Może jestem jak pies Pawłowa – tylko zamiast światła i jedzenia dostaję słońce, gorąco i komplementy. Czuję, że krew zaczyna mi krążyć w żyłach. Jeszcze jeden krok i jestem już poza lotniskiem. I wtedy dopadają mnie żar i dźwięki, miliony dźwięków: klaksony, krzyki dzieci, nawoływania, rozmowy mieszkańców, którzy robią wieczorną passeggiatę. I już jest pięknie, a moje oczy i usta się śmieją. Jak niewiele trzeba, by poczuć, że jest się w domu. 200 zł i dwie godziny lotu.

Jestem u siebie.