czwartek, 22 grudnia 2011
Andrea Bocelli - My Christmas - Astro del Ciel (Silent Night) Kodak thea...
Che questi giorni di festa, ricchi di serenità, portino tanta pace e fortuna. Auguri di buon Natale!
środa, 21 grudnia 2011
spiegazione e ringraziamento
Po drugie podziękowanie - dla nieocenionej Magdaleny ukłony i grazie mille.
Po trzecie - auguri di Buon Natale.
sobota, 3 grudnia 2011
"uno pene per favore"
Niektóre przyprawiały Włochów o zawrót głowy, a u mnie wywoływały (po uświadomieniu ich sobie) silne rumieńce bądź wybuchy śmiechu.
Pamiętam minę sprzedawcy w warzywniaku, kiedy z uśmiechem poprosiłam go o dojrzałą rybę (pesca - brzoskwinia, pesce - ryba).
Vincenzo też miał ze mną niezły ubaw. Podczas zwiedzania Rzymu, widząc niezliczoną liczbę kotów wylegujących się na placach, w bramach i na schodach, z uporem maniaka powtarzałam sono stupida (jestem głupia) zamiast sono stupita (zdziwiona). Potem z przerażeniem w oczach wykrzyczałam na środku "Pizza di Spania" (przez dwa pierwsze dni myślałam, że plac nazywa się Pizza Hiszpanii), że ukradziono mi cancellare zamiast cellulare. Italiani patrzyli na mnie z przerażeniem - miotałam się jak szalona, wydobywając z mojej torebki niezwykle przydatne kobiecie rzeczy. Telefon komórkowy oczywiście spoczywał na dnie torebki, ale pokaz szału i paniki la bionda w Rzymie dać musiała...
Kilka dni później podczas kolacji Vincenzo włączył radio i poleciała piosenka Erosa "Più Bella Cosa". Chcąc zabłysnąć wyuczonym zwrotem (canzone in voga - modna piosenka), z rozbrajającym uśmiechem walnęłam c`e calzone in voga (modna nogawka).
W piekarni natomiast poprosiłam pana o... jednego penisa (pene - penis, pane - chleb). Mina sprzedawcy - bezcenna!
Kto z Was miał podobne "językowe przygody"?
wtorek, 15 listopada 2011
poniedziałek, 14 listopada 2011
Berlusconi a casa?
Wczoraj świętowałam odejście Berlusconiego. Dzisiaj zaczęłam się zastanawiać, czy odszedł na dobre i czy jego odejście faktycznie coś zmieni.
Wtedy w łapy i oczy wpadł mi tekst Piotra Kowalczuka (zainteresowanych odsyłam do "Rzeczypospolitej" lub do krótkiego streszczenia poglądów autora na stronie http://italianonfiction.pl/rzeczpospolita-problemem-nie-jest-berlusconi-ale-sami-wlosi/) i zaczęłam myśleć. A ostatnio rzadko mi się to zdarza, bo nie mam na to czasu - bo albo guglam, stroję miny, straszę zjedzeniem nóżek i rączek, albo zmieniam pieluchy, karmię i znów zmieniam pieluchy. Więc zaczęłam myśleć... i przypomniała mi się pewna prawdziwa historia, która pięknie obrazuje poruszaną przeze mnie kwestię.
Raffaele osiągnął wiek emerytalny i ponieważ nie otrzymał żadnej wiadomości dotyczącej wysokości przyszłych dochodów, postanowił osobiście udać się do urzędu, by "tym pierdzącym w stołek darmozjadom przedstawić swoje zdanie". Urzędnik próbował znaleźć odpowiednie dokumenty, by poinformować "emeryta" o jego statusie. Niestety nic nie znalazł. Wyjaśnił więc Raffaele, że nie przyznano mu emerytury, bo samo osiągnięcie wieku emerytalnego jej nie gwarantuje. Trzeba pracować, bo praca w przeszłości ją gwarantuje. Raffaele zbulwersowany rzucił w stronę urzędnika kilka soczystych przekleństw, po czym oznajmił, że pracował i owszem w Małym Warsztacie Baffonego. Oczekiwana emerytura nie przyszła, przyszło za to wezwanie w sprawie pracy na czarno.
Czy Raffaele od początku wiedział, że nie ma prawa do emerytury i chciał spróbować ją wyłudzić, czy faktycznie nie zdawał sobie sprawy z tego, że należy pracować, żeby dostać emeryturę (i na pewno nie na czarno)?
Ilu jest takich Italiani? Kocham Włochów, ale widzę ich ułomności - łapówki, małe szwindle, kasowanie poza kasą. Tak... Czy odejście Berlusconiego coś zmieni? Sama nie wiem, ale chcę wierzyć, że tak.
piątek, 28 października 2011
Eros Ramazzotti - Ci Parliamo Da Grandi
Za oknem już ciemno. Czuć zimę. Więc Eros przy pachnącej kawie. Smacznego!
piątek, 21 października 2011
patente di guida
Vincenzo nie ma prawa jazdy. Perche? - zapytałam go w upalny sierpniowy wieczór, gdy pędziliśmy autobusem przez Rzym, by wziąć udział w szalonej feście. Vincenzo westchnął i wymówił konspiracyjnym szeptem tylko jedno słowo: mamma. Italiano przysporzył matce wystarczająco dużo smutków, kiedy postanowił przenieść się do siedliska zła (mamma Vincenzo), miejsca, gdzie mieszka diabeł (ciotka Silvia), miasta szansy (vicino Lorenzo - ale jego nikt nie słuchał). Jak Vini mógł robić prawo jazdy, przecież mamma ataku serca by dostała?! Jej chłopiec w Rzymie, w samochodzie? - no, assolutamente no! - przecież mamma nie spałaby nocami, przed oczyma mając wypadki, kraksy, staczanie się samochodu w bezkresne il Mar Tirreno. Zapytałam Vincenzo, czy jego mama sądzi, że jadąc autobusem nie można mieć wypadku... na to pytanie Italiano odpowiedzieć nie umiał.
Wieczorami uczymy się znaczenia znaków drogowych (to znaczy ja się uczę, Paolo mnie przepytuje, a Michela się ślini i wpycha pięści do buzi). Zastanawiam się, po co je znać? Przecież każdy wie, że najlepiej jeździ się w Italii, a tam znajomość znaków nie jest istotna. Na drodze przydaje się za to głośny klakson, znajomość przekleństw i co najważniejsze - instynkt przetrwania.
niedziela, 16 października 2011
bestemmia
Przeklinam rzadko, ostatnio częściej ze względu na trwającą od miesiąca listowną i telefoniczną (o ile się w końcu dodzwonię) konwersację z Zakładem Ubezpieczeń Społecznych. Postanowiłam, więc przeklinać po włosku - bo i ładniej to brzmi, i jakoś tak nie razi w ucho, i nie każdy rozumie.
Bo gdyby pani w nowosolskim ZUS-ie wiedziała, co znaczą poniższe słowa, to chyba nie odesłałaby mnie z kwitkiem i fałszywym uśmiechem, tylko przywaliła prawym sierpowym, nie zważając na powagę zajmowanego przez nią stanowiska...
A przecież tak ładnie brzmią te słowa: puttana, troia, stronza, bastardo czy moje ukochane vaffanculo. Ta najpopularniejsza we Włoszech wulgarna odzywka straciła swą obraźliwą naturę. Tak orzekł Sąd Najwyższy Włoch w 2007 roku. Zajmował się sprawą radnego z Abruzji, którego skazano na grzywnę za skierowanie tego słowa do zastępcy burmistrza podczas bardzo burzliwej (jak to bywa u Włochów) narady. Sąd argumentował to tym, iż słowo bardzo się spopularyzowało i rozpowszechniło (słyszałam je codziennie w Rzymie - na szczęście nie wobec siebie, lecz będąc świadkiem kolizji, wymuszania pierwszeństwa, niezważania na znaki świetlne, przechodniów i innych kierowców).
We Włoszech nawet najgorsze przekleństwa brzmią jak piękna muzyka!
poniedziałek, 3 października 2011
essere a dieta
Byłam wczoraj w teatrze na spektaklu muzycznym "Dieta cud" i choć nie ubawiłam się tak przednio jak na "Klimakterium", to naszły mnie po tej "odchudzającej komedii" pewne przemyślenia.
Słowo "dieta" jest na ustach każdej kobiety, mi ostatnimi czasy też jest nieobce. W teorii żyję z nią od dwóch miesięcy, w praktyce zamiera ona za każdym razem, gdy niewłoski Paolo zaserwuje pizzę lub przywiezie lody Grycana (reklamuję, chociaż mi za to nie płacą - ale według mnie to po włoskich najlepsze lody na świecie). Liczenie kalorii, wzdychanie przed lustrem, ściskanie się antyseksownym pasem - to rzeczywistość wielu kobiet.
I tak sobie pomyślałam o słonecznej Italii, gdzie jedzenie jest sensem życia, a nie wyrzutem sumienia, gdzie wokół mangiare koncentruje się życie familii. Tam się nie liczy kalorii, tam się dolewa, dosypuje, dokłada, byle było smacznie i kolorowo. Nawet mądrości życiowe w wielu włoskich rodzinach mają związek z jedzeniem. O kuzynie Marco, który jest seduttore i ma powodzenie u kobiet famiglia Marcipane mówi: Lui deve inzuppare il suo biscotto dapertutto - Wszędzie musi zanurzyć swój herbatnik.
Będąc w słonecznej Italii jem za dwóch, mangio a tre, a quattro palmenti... Wtedy nie istnieje żadna dieta. Ani w teorii, ani w praktyce!
Na zdjęciu pizza di Paolo.
piątek, 23 września 2011
Roma, Roma, Roma.
Z głośników wydobywa się chropowaty głos Erosa, a przed mymi oczami tekst o wyprawie do Rzymu. Czytam i wspominam. Ech - to były czasy. Byłam młoda i piękna (tu sei bella, bellissima -
Vincenzo, carina sei bella bionda - poznany na ławce na Via dei Fori Imperiali Giorgio), a Rzym był u mych stóp, a właściwie pod nimi. Każdego dnia przemierzałam kilometry, przed siebie, gdzie oczy poniosą. Do kolejnego placu, ławki, spotkania, rozmowy. Dzięki Joannie odżyły wspomnienia - dźwięki Stazione Termini i uśmiech czekającego tam na mnie Vincenzo w pantaloni gialli, smak Pall Malli blu wypalanych przed Colosseo (palenie rzuciłam, a niewłoski Paolo nie pali już drugi tydzień!), zapach Tybru i pizzy z restauracji pod moim mieszkaniem. Pamiętam też, jak z niewłoskim Paolo w białym Punto gnaliśmy ulicami Rzymu, a Giusy śpiewała nam Non ti scordar mai di me.
Za rok tam wrócę, wrócimy.
Roma - non ti scordar mai di me!
Na zdjęciu Vincenzo na Piazza di Spagna.
Ps. Listonosz właśnie przyniósł "Rozwód po włosku". Teraz poluję na "Saturno contro". Gdyby ktoś miał i mógł udostępnić...:)
Ja oferuję "La finestra di fronte", "Pane e tulipani" i "Benvenuti al Sud". Mamy też "Il mostro", "Io non ho paura" i inne. W razie czego pisać i prosić:)
wtorek, 13 września 2011
"La finestra di fronte"
„Najpiękniejszą rzeczą jest patrzeć, jak dojrzewa miłość. Rozpoczyna ją namiętność, a później trzeba pomóc jej się zmienić, ochronić ją przed upływem czasu” (Ferzan Ozpetek, La finestra di fronte, 2003 r.)
Jak często coś gubimy? Jak często gubimy się? „Pogubienie” to słowo, które ma tłumaczyć odejścia, zdrady, kryzysy. Tak, można się zagubić w szarości dnia, rutynie, codzienności bez "ach" i "och", tylko potem trzeba powalczyć, żeby się odnaleźć i nie stracić czegoś, kogoś za cenę chwilowych uniesień, których w tym momencie w życiu brakuje.
O tym między innymi jest film La finestra di fronte urodzonego w Stambule włoskiego reżysera.
Ferzana Ozpetka pokochałam po obejrzeniu Mine vaganti i Le fate ignoranti, a Okna tylko moją miłość umocniły.
Giovanna, bohaterka filmu spotyka na swojej drodze Davide, starszego mężczyznę, który uświadamia jej, co jest w życiu ważne.
„Ale Ty wciąż masz wybór Giovanna, możesz coś zmienić. Nie bądź zadowolona z tego, że żyjesz. Zamiast tylko śnić o lepszym życiu, musisz o niego walczyć”- mówi Davide.
Zobaczcie ten film, bo naprawdę warto zapałać namiętnością do twórczości Ozpetka i wziąć sobie do serca kilka rad, które daje nam za pośrednictwem bohatera reżyser.
Ja moją miłość do niego mam zamiar pielęgnować.
Śni mi się mały domek we Włoszech…
czwartek, 25 sierpnia 2011
Piccolo Coro dell`Antoniano
W domu króluje Muzyka Bobasa, Mozart dla Bobasa i Kołysanki Bobasa. Niewłoski Paolo wariuje już od tych dźwięków. Ja nie odpuszczam i katuję siebie, jego i Michalinę muzyką, która podobno stymuluje rozwój mózgu (jak tak dalej pójdzie, to nasze półkule mózgowe też się niebotycznie rozwiną). Dzisiaj postanowiłam zmienić repertuar i uraczyć Młodą czymś włoskim (Tiziano był, Giusy też, nawet muzyka z "Mine Vaganti"). I nagle doznałam olśnienia... Sama tego słuchałam jak byłam mała. Miałam płytę winylową, którą zakładałam na adapter i już wtedy, mając lat siedem, oswajałam się z lingua italiana.
A przebój Nella vecchia fattoria królował w moim pokoju do ukończenia przeze mnie lat dziewięciu. Boloński chór dziecięcy, założony przez Mariele Ventre przy franciszkańskim Instytucie Antoniano zagościł dzisiaj na Konwaliowej.
Niewłoski Paolo właśnie mi powiedział, że z bratem napisali list do Piccolo Coro dell`Antoniano, z prośbą o przyjęcie do chóru, bo, cytuję: "tam wszystkie dzieci się śmiały, jak śpiewały, a Fasolki były dziadowskie".
niedziela, 14 sierpnia 2011
Michela
Ma na imię Michalina, po włosku - Michela. Uwielbia Muzykę Bobasa i jak mama - Tiziano Ferro! Za rok (jeśli się uda) pierwszy raz wyruszy z nami do Włoch...
poniedziałek, 1 sierpnia 2011
Coraggio e sacrificio
Ostatnio nie mam szczęścia do włoskich filmów. Trafiam albo na dziwne romansidła, albo na pretendujące do rangi arcydzieł melodramaty. Jak się ma "Jestem miłością"Luca Guadagnino do kina Viscontiego, to ja naprawdę nie wiem?! Muzyka i zdjęcia piękne - i owszem. Ale co poza tym? Nie przekonuje mnie nawet Tilda Swinton w roli Emmy.
O "Il ritmo della vita" nawet nie wspomnę - polskie "Kochaj i tańcz", tylko w rzymskiej scenerii.
Dramma, po prostu dramma.
Na szczęście moją miłość do włoskiego kina wzniecił na nowo Gabriele Salvatores i jego adaptacja powieści Niccolo Ammaniti.
"Io non ho paura" to przepiękny film, którego akcja rozgrywa się w 1978 roku na południu Włoch. Mały Michele (świetny Giuseppe Bocchino) musi podjąć najważniejszą decyzję w swoim życiu - zawierzyć swemu sercu i odnaleźć w sobie niesamowitą odwagę. Michele dokonuje trudnego wyboru i traci swoje dzieciństwo.
Film mówi o przepaści między światem dziecka i dorosłego, o granicach, których nie powinno się przekraczać, i o tych, które pokonać trzeba, by pozostać, może już nie dzieckiem, ale przynajmniej człowiekiem.
Przepiękna muzyka, przepiękne zdjęcia i świetna gra aktorska.
Trochę rozczarowuje zakończenie, ale przecież kolejnego "Cinema Paradiso" nie znajdę...
piątek, 29 lipca 2011
Sicilia e Tosca
"Ta historia mogła się wydarzyć tylko na Sycylii" - tak zaczyna się wydana w 2010 roku książka Marleny de Blasi.
Gdy myślę o Sycylii, to widzę spalone słońcem twarze mieszkańców wyspy i połacie traw, słyszę cykanie cykad, czuję ruch gorącego powietrza, przed oczami stają staruszkowie, których ciężka praca na roli naznaczyła zmarszczkami.
Gdy pada hasło Sicilia to pojawiają się skojarzenia z mafią, trudną historią wyspy. To wszystko jest w opowieści pisarki - rzeczywiste zdarzenia, ludzie z krwi i kości, zapachy, smaki, odczucie gorąca - Sycylia jawi się w całej okazałości. Wyspa staje się bohaterką na równi z Toską.
"Tamtego lata na Sycylii" to poruszająca opowieść o miłości, poświęceniu i odwadze. Warto do niej sięgnąć, zwłaszcza gdy tego lata na Sycylii się nie będzie.
poniedziałek, 25 lipca 2011
ricordi
Wczoraj rano przy włoskim śniadaniu składającym się z włoskiej bułki, mozzarelli, pomidorów i tuńczyka oraz przy włoskich dźwiękach (rzewny Tiziano i jego Ti Scatterò una Foto) naszły mnie nostalgiczne wspomnienia dotyczące tamtego lata. Bo tamtego lata byliśmy na Sycylii i na śniadania serwowaliśmy sobie cornetto semplice i cafe latte (ja) oraz cornetto con cioccolata z szatańskim espresso (niewłoski Paolo). Colazione z widokiem na piazza, drzewa oliwne lub morze, przy dźwiękach cykad, trąbienia skuterów, krzykach witających się sąsiadów.
I chociaż z naszego tarasu widok na łany zboża, kawa podana we włoskiej filiżance, na ścianie przybite menu rodem z sycylijskiej knajpki - to jednak czegoś brakuje, dusza się człowiekowi wyrywa. A w tym roku chwilowy rozbrat z Italią... Ale za rok...
Wieczorem zadzwoniła Magdalena, żeby podziękować za kartkę z Taorminy, którą właśnie otrzymała, po roku od jej wysłania...
Ps. Może ktoś poleci jakąś dobrą włoską komedię? Fantozzi, "Mine vaganti" i "Il mostro" - zaliczone!
poniedziałek, 11 lipca 2011
vicino - parte 2
Toskańskie przysłowie mówi: "Dobry sąsiad jest wart tuzina krewnych". Powiedzenie stare, ale wciąż żywe w Toskanii i na południu Włoch. Sprawdza się ono jak nic, gdy mamma Vincenzo musi pożyczyć od Valerii dwie szkanki cukru potrzebne do upieczenia panettone, gdy angina rozkłada na łopatki ciotkę Silvię i trzeba prosić vicino Lorenzo, żeby poszedł do apteki (jak na złość dzień wcześniej ciotka Silvia obraziła się śmiertelnie na mamę Vincenzo, więc nie ma po co ją zawiadamiać o chorobie - będzie miała wyrzuty sumienia, gdy biedna, schorowana Silvia umrze z powodu gorączki, osamotniona w wielkim domu).
Co robi Italiano, gdy nie może wyjść z casa po zakupy, bo akurat pilnuje wnuka lub ogląda 5897 odcinek Beautiful? Krzyczy przez okno do Nino, żeby kupił na targu u Enzo pomidory lub jeśli mieszka w pewnej odległości od jakiegokolwiek sąsiedzkiego okna, spuszcza ze swojej finestra koszyk lub wiadro z pieniędzmi, czatując na przechodzącą Danielę, która każdego dnia w południe wędruje z wielką siatą na mercato.
Vicino jest obok, służy pomocą i radą. Zaprasza na wspólne biesiadowanie, wprasza się na niedzielne obiady i sprawia, że człowiek wciąż wierzy, że jeszcze na świecie istnieje bezinteresowna życzliwość.
U mnie ta wiara ożywa zawsze, gdy wracam do Włoch...
sobota, 18 czerwca 2011
niedziela, 5 czerwca 2011
Vicino - parte 1
Od 2000 roku w ostatni wtorek maja obchodzony jest Dzień Sąsiada – święto, które zostało powołane do życia z inicjatywy European Federation of Local Solidarity. Od 2007 roku w obchodach uczestniczy także kilka polskich miast, między innymi moje, czyli Poznań.
Szkoda tylko, że z posiadania sąsiada cieszymy się tylko raz do roku, a na co dzień przeklinamy przysłowiowego Kowalskiego, bo muzykę puszcza za głośno, bo niedopałki wyrzuca przez balkon na nasz przyblokowy ogródek, bo zagląda przez uchylone drzwi tarasu w najmniej odpowiednim momencie, bo depcze zasadzoną maciejkę, bo ma psa, co szczeka, bo… jest.
Nie doceniamy sąsiada, tak jak Italiano, który się cieszy, że vicino zagląda przez drzwi, bo można go wtedy "zdybać" i zaprosić na małe espresso lub coś mocniejszego, że Eros Ramazzotti dudni przez otwarte okno, bo można pójść i powiedzieć, żeby Fabrizio ściszył (najlepiej w porze obiadu) i przy okazji załapać się na domowe ravioli z ricottą i szpinakiem lub zimne prosecco i przy dźwiękach L'Ombra Del Gigante porozmawiać o piłce nożnej i nowej sąsiadce, która przypomina Sofię Loren.
Jak dobrze mieć sąsiada - myśli Italiano. I gdyby znał włoską wersję piosenek Alibabek, na pewno by zaśpiewał:
Jak dobrze mieć sąsiada,
Jak dobrze mieć sąsiada,
On wiosną się uśmiechnie,
Jesienią zagada...
piątek, 27 maja 2011
Vigneto in Toscana
Kto z nas nie marzył o winnicy w Toskanii, kieliszku wina Brunello smakowanym na tarasie z widokiem na pagórki, zakręty, słoneczniki? Choćby małym rozwalającym się domku, z okna którego można byłoby podziwiać winnice, pagórki i słoneczniki sąsiada...
Ile razy śniło mi się podwiązywanie pomidorów w Montalcino, leżenie w hamaku w cieniu drzew oliwnych, obserwowanie cykad i niewłoskiego Paolo przeklinającego po włosku przy zepsutym skuterze, ech...
Franco napisał, że sprzedaje dom i co ja na to? Dom nie w Toskanii, ale Abruzzo też piękny region przecież! I blisko parco nazionale i pomidory bym mogła sadzić, i hamak rozwiesić, bo drzew dużo. Wszystko pięknie... chęci dużo, marzeń dużo, tylko pieniędzy mało, za mało... nic. Ech...
Niewłoski Paolo znosi do domu książki o Włoszech, cobym się nie nudziła na zwolnieniu. Więc czytam o winnicy w Toskanii, o uprawie winorośli, rodzinie Mate, która kupiła klasztor i zaczęła produkować wino. Zębami zgrzytam, jak czytam. Sprawdzamy ceny starych domów we Włoszech i mówimy: może kiedyś. Może... Ech...
niedziela, 3 kwietnia 2011
Gianna Nannini - Meravigliosa Creatura
Meravigliosa creatura,
sei sola al mondo,
meravigliosa paura
di averti accanto,
occhi di sole
bruciano in mezzo al cuore
amo la vita meravigliosa.
(...)
Meravigliosa creatura,
un bacio lento,
meravigliosa paura
di averti accanto.
All’improvviso
tu scendi nel paradiso.
muoio d'amore meraviglioso
czwartek, 31 marca 2011
una panca
Ostatnio dużo czasu spędzam w przychodniach, przyszpitalnych poczekalniach, prywatnych gabinetach. Czekanie umilam sobie studiowaniem idiomów włoskich i obserwacją towarzyszy niedoli. Czekamy razem na wyniki, które miały być dwie godziny temu i na panią dermatolog, która w trakcie przyjmowania pacjentów postanowiła sobie zrobić godzinną przerwę na kawę, na panią z rejestracji, która właśnie dzieli się z przyjaciółką informacją o wyprzedażach w Malcie i za pomocą służbowego telefonu przekazuje dane odnośnie cen sukienek i butów.
Łączymy się w bólu, krew nas zalewa (jeszcze niepobrana, bo laborantka je śniadanie) i czekamy...
I nikt nic nie mówi, nikt nie rozmawia, każdy nos wtyka w co tam tylko ma lub spoziera tępym wzrokiem po ścianach w kolorze zgniłej zieleni. Cisza...
Czasem jakaś babcia próbuje się podzielić z czekającymi newsem o Ridge`u i Brooke lub wysypce niewiadomego pochodzenia, niekiedy dziadek zaczyna psioczyć na polityków, a gdy nie widzi odzewu przechodzi do analizy stanu służby zdrowia. Nikt się nie odzywa, nikt nie chce nawiązać konwersacji.
I wtedy tak tęsknię za ławką na Via dei Fori Imperiali, za rozmowami o wszystkim i niczym z nowo poznanymi nieznajomymi. O podstępnej Brooke i zakochanym w niej Ridge`u, o przesolonej zupie, o polskim kościele w Rzymie, o moich podróżach, o strzykaniu w lewej łopatce, o pogodzie, chorym psie, zdrowym psie, kupionym psie. Rozmowa bez limitu wieku i czasu, bez znaczenia temat - czasem ważny, czasem nie. Ławka zostaje "zasiedlona rozmową", siedzimy sobie na panca, parlamy, a nad Rzymem powoli zapada zmierzch.
piątek, 18 marca 2011
Quanto? Questo non e importante!
Daleko mi do Vincenzo (o mamma Vincenzo nawet nie wspomnę)!
I nie mam na myśli dzielących nas kilometrów, łatwości parlare czy mojej karnacji (Che pelle palida! - te słowa wypowiedział Salvio podczas naszego pierwszego spotkania), lecz mój talent kulinarny.
Tak jak Italiani kocham włoskie jedzenie, włoskie smaki, włoskie wspólne mangiare. Brakuje mi tylko jednej rzeczy, która jest potrzebna, by to pyszne jedzenie przygotować - nie mam "kucharskiej wyobraźni", brak mi włoskiej fantazji.
Quanto, quanto, quanto? Kasia, questo non e importante!
Po co Ci wiedzieć, ile łyżek, ile szklanek, ile ząbków? Wszystko niszczysz, gotowanie to improwizacja, radość, zabawa - powiedział Vincenzo podczas przygotowywania spaghetti.
Nieważne ile - na oko, byle smakowało. Próbować, kosztować, palce oblizywać i tak sprawdzać, czy dobre.
Więc próbujcie i smakujcie. Potrzebne będą:
bagietka, 2 puszki pomidorów bez skórki, cukier, trochę soli, bazylia, kilka ząbków czosnku, oliwa, starty ser pecorino (według Vincenzo niekoniecznie ten rodzaj) i mozzarella.
Pomidory należy odsączyć i zmiksować z wszystkimi składnikami (wrzucanymi do miski oczywiście "na oko", przy nieustannym assaggiare i oblizywaniu łyżki, palców, brzegów naczynia) oprócz serów.
Posmarować otrzymaną pastą przekrojoną bagietkę, a następnie posypać otrzymane kawałki startym pecorino i mozzarellą.
A potem piec (znów na oko), aż ser się rozpuści, a bruschetty się zarumienią.
Buon apetit!
niedziela, 13 marca 2011
mangiare, mangiare, mangiare!
Nie mamy jeszcze piekarnika, a ja ostatnio myślę tylko o jedzeniu. Pizze, zapiekanki makaronowe i bruschetty śnią mi się po nocach. Cały czas marzę o pokropionej oliwą grzance, pachnącej czosnkiem i suszonymi pomidorami (sprzedają takie w kawiarence niedaleko Via Capo d`Africa).
Bajka o Tadku Niejadku zdecydowanie do mnie nie pasuje. Chcę jeść - pikantnie, dużo, po włosku.
Jak przetrwać bez cudownego kuchennego sprzętu?
"Rozbijać się" jak włoska arystokracja po rodzinie, przyjaciołach, znajomych. Umiejętnie wpraszać się w porze obiadu, a gdy aluzja nie jest rozumiana (lub gdy odbiorca udaje, że jej nie rozumie), walić prosto z mostu jak Italiano: "To wpadniemy i coś razem zjemy". Gdy mimo tej deklaracji nie widać chęci ze strony przeciwnej na wspólne biesiadowanie, należy wytoczyć ostatnie działo, które w proch obraca całą niechęć znajomego - "To niewłoski Paolo zrobi pizzę, potrzebujemy tylko Twojego piekarnika".
I wtedy drzwi stają przed nami otworem. I tak sobie jadamy ostatnio w Pile, Poznaniu, Nowej Soli, U Dziadka i w Tivoli.
Jemy i gadamy, pijemy i gadamy, już jeść nie możemy, ale jemy. Ze smakiem, radością - po włosku!
czwartek, 3 marca 2011
środa, 2 marca 2011
Giovedi Grasso
Włosi potrafią świętować - karnawały, sagry, festy to część życia Italiani. Kto jak kto... ale oni potrafią się bawić. U nich nie tylko w czwartek można pożerać oponki, faworki czy pączki. Italiani mają też Tłusty Wtorek (bo dlaczego ograniczać się do jednego dnia, skoro można jeść i bawić się cały tydzień?). Czas od Tłustego Czwartku do Tłustego Wtorku to istne apogeum zabaw karnawałowych i obżarstwa.
Italiani jedzą, jedzą i tyją, a potem bawią się, śmieją i chudną. Wcinają frappe (faworki), fritelle (podobne do naszych oponek), castagnole (okrągłe “środki” oponek), bomboloni (podobne do naszych pączków), aż im się uszy trzęsą.
A kto robi najlepsze na świecie bomboloni? Oczywiście mamma Vincenzo (ona i z piasku upiekłaby pączki!).
wtorek, 22 lutego 2011
L'amore e basta ! Giusy Ferreri (feat Tiziano Ferro) + testo
Dzisiaj la bionda i Italia świętuje urodziny. Jedna świeczka na torcie. Wierzę, że nie ostatnia.
Dziękuję za komentarze, za czytanie. Zwłaszcza mojej mamie i Smokowi:)
Piosenka Giusy (a jakże!) dla Wszystkich... Więc "miłość i basta", bo nic ważniejszego od niej nie ma.
la bionda
niedziela, 20 lutego 2011
Vincenzo e spaghetti - parte 2
Vincenzo chcąc zaimponować la bionda, podrzucał makaron w kierunku sufitu, udawadniając, że jest al dente, podsuwał pod nos podsmażaną pancettę i kazał go wtykać w rozbełtane żółtka, parmezan i czosnek. Provare, assaggiare, degustare! Co chwilę cmokał znad patelni i szczerzył w uśmiechu zęby, snując opowieść o miłości do makaronu. A gdy danie wylądowało na moim talerzu, zapytał: ti piace questo sapore? buono? molto buono?
Mogłam tylko kiwać głową na znak, że saporito, bo jadłam jak prawdziwa Włoszka, czyli wciągałam spaghetti alla carbonara jak odkurzacz. Dosłownie!
Niebo w gębie!
Przepis z pamięci, więc nie ręczę, że wyjdzie spaghetti di Vincenzo!
Trzeba zakupić makaron - spaghetti, około 30 dag boczku wędzonego (chyba, że ktoś jest w stanie zdobyć gdzieś pancettę!), czosnek, parmezan, jajka, śmietankę 8%, oliwę, pieprz i sól. I co dalej? Vincenzo podsmażył na oliwie kilka ząbków czosnku (ja biorę trzy) i pokrojoną w paski pancettę. W tym samym czasie do posolonej wody wrzucił makaron (nie łamać go - zabronione!). Zrumieniony boczek i czosnek osuszył za pomocą papierowych ręczników (radzę to zrobić, bo boczek jest tłusty). Odcedził spaghetti - musi być al dente - czyli na ząb, niedopuszczalne jest doprowadzenie do sytuacji, w której zamienia się w gumowatą papkę! Do miski, w której znajdowały się cztery rozbełtane jajka, dodał pół szklanki śmietanki, trochę parmezanu i świeżo zmielony pieprz. Makaron przełożył do miski i wszystko dokładnie wymieszał - spaghetti musi być pięknie oblepione jajkiem i parmezanem. Na koniec dodał boczek i czosnek. (Jeśli jajka się nie zetną można całość podgrzać na małym ogniu - tylko chwilę, żeby nie przypalić!).
Posypał porcję, która wylądowała na moim talerzu parmezanem. I... basta. Danie gotowe.
Dodajcie do tego włoskie lekko musujące białe wino, miłego towarzysza lub towarzyszkę, która będzie mlaskać i wzdychać, piosenki Tiziano Ferro wydobywające się ze starego odbiornika, a poczujecie się jak ja pewnego sierpniowego dnia na czwartym piętrze budynku w pewnej włoskiej dzielnicy!
środa, 16 lutego 2011
Vincenzo e spaghetti - parte 1
Spaghetti alla carbonara już na zawsze będzie mi się kojarzyć z wyżelowanym Vincenzo w pantaloni gialli, ceratą w słoneczniki, intensywnym zapachem kawy wydobywającym się z kawiarki i opowieścią o jego mamma, która jest (według Italiano) najlepszą kucharką na świecie. To podobno w Kalabrii, a nie w Rzymie, jak głosi legenda, narodziło się spaghetti alla carbonara i to na pewno (bo tak twierdzi mama Vincenzo i ciotka Silvia) pra, pra, a może jeszcze pra pradziadek Mateo wymyślił nazwę dla tej potrawy na cześć ukochanej żony, która miała czarne jak carbone oczy.
Pewne jest również to, że Vincenzo (nieodrodny syn mamusi), który spędził 37 lat przy maminej spódnicy i miał możliwość śledzić jej kulinarne poczynania, sam stał się wirtuozem patelni i garnka (w jego mniemaniu oczywiście!).
środa, 26 stycznia 2011
l`andar per ombre
Bardzo brakuje mi słońca. Tęsknię za kieliszkiem wina smakowanym w cieniu dzwonnicy Świętego Marka, za l`andar per ombre, które celebrują mieszkańcy Wenecji. Uprawiają oni "szukanie cienia", czyli powolne przemieszczanie się od baru do baru w celu orzeźwienia się kieliszkiem zimnego vino bianco.
Italiani uwielbiają smak wina, grappy, limoncello. Smakują one najlepiej podczas przerwy w pracy, z dala od wrednego szefa lub gdy wychodzi się z domu, by nie słyszeć zrzędzenia teściowej (która oczywiście też jest wredna) i bombarduje biednego Italiano informacjami o kolejnym "cudownym" pomyśle rządu Berlusconiego.
Italiano mówi basta i robi sobie przerwę w barze, a do towarzyszenia mu w relaksie zaprasza przechodzących obok baru znajomych, którzy również mają teściowe i szefów.
Wtedy rozpoczyna się dolce far niente przy orzeźwiającym prosecco, a wszelkie problemy odpływają w niebyt. Un problema? Io non ho un problema! - powie Italiano po czterech kieliszkach trunku, klepiąc po plecach towarzysza, który ma za sobą dopiero jedną rundę i jeszcze nie dostąpił zaszczytu zejścia na poziom "niemartwienia się" dostępny przyjacielowi.
poniedziałek, 10 stycznia 2011
ai tutti bambini
Ponieważ ostatnio nie piszę...
Ponieważ w głowie tylko jedna myśl...
Więc Eros w Rzymie... W końcu tam się zaczęła moja miłość...
Ai tutti bambini...