poniedziałek, 3 października 2011

essere a dieta


Byłam wczoraj w teatrze na spektaklu muzycznym "Dieta cud" i choć nie ubawiłam się tak przednio jak na "Klimakterium", to naszły mnie po tej "odchudzającej komedii" pewne przemyślenia.
Słowo "dieta" jest na ustach każdej kobiety, mi ostatnimi czasy też jest nieobce. W teorii żyję z nią od dwóch miesięcy, w praktyce zamiera ona za każdym razem, gdy niewłoski Paolo zaserwuje pizzę lub przywiezie lody Grycana (reklamuję, chociaż mi za to nie płacą - ale według mnie to po włoskich najlepsze lody na świecie). Liczenie kalorii, wzdychanie przed lustrem, ściskanie się antyseksownym pasem - to rzeczywistość wielu kobiet.
I tak sobie pomyślałam o słonecznej Italii, gdzie jedzenie jest sensem życia, a nie wyrzutem sumienia, gdzie wokół mangiare koncentruje się życie familii. Tam się nie liczy kalorii, tam się dolewa, dosypuje, dokłada, byle było smacznie i kolorowo. Nawet mądrości życiowe w wielu włoskich rodzinach mają związek z jedzeniem. O kuzynie Marco, który jest seduttore i ma powodzenie u kobiet famiglia Marcipane mówi: Lui deve inzuppare il suo biscotto dapertutto - Wszędzie musi zanurzyć swój herbatnik.
Będąc w słonecznej Italii jem za dwóch, mangio a tre, a quattro palmenti... Wtedy nie istnieje żadna dieta. Ani w teorii, ani w praktyce!

Na zdjęciu pizza di Paolo.

1 komentarz:

  1. Wszędzie musi zanurzyć swój herbatnik - to piękne :) To prawda, tam od razu inaczej się patrzysz na jedzenie, ale też odechciewa się człowiekowi chipsów, frytek i innych tego typu dań, połykanych przed telewizorem.

    OdpowiedzUsuń