Ponieważ padła prośba o jakiś wesoły post, postanowiłam cofnąć się do początków mojej przygody z la lingua italiana i przytoczyć kilka wpadek językowych, które zaliczyłam, goszcząc w słonecznej Italii.
Niektóre przyprawiały Włochów o zawrót głowy, a u mnie wywoływały (po uświadomieniu ich sobie) silne rumieńce bądź wybuchy śmiechu.
Pamiętam minę sprzedawcy w warzywniaku, kiedy z uśmiechem poprosiłam go o dojrzałą rybę (pesca - brzoskwinia, pesce - ryba).
Vincenzo też miał ze mną niezły ubaw. Podczas zwiedzania Rzymu, widząc niezliczoną liczbę kotów wylegujących się na placach, w bramach i na schodach, z uporem maniaka powtarzałam sono stupida (jestem głupia) zamiast sono stupita (zdziwiona). Potem z przerażeniem w oczach wykrzyczałam na środku "Pizza di Spania" (przez dwa pierwsze dni myślałam, że plac nazywa się Pizza Hiszpanii), że ukradziono mi cancellare zamiast cellulare. Italiani patrzyli na mnie z przerażeniem - miotałam się jak szalona, wydobywając z mojej torebki niezwykle przydatne kobiecie rzeczy. Telefon komórkowy oczywiście spoczywał na dnie torebki, ale pokaz szału i paniki la bionda w Rzymie dać musiała...
Kilka dni później podczas kolacji Vincenzo włączył radio i poleciała piosenka Erosa "Più Bella Cosa". Chcąc zabłysnąć wyuczonym zwrotem (canzone in voga - modna piosenka), z rozbrajającym uśmiechem walnęłam c`e calzone in voga (modna nogawka).
W piekarni natomiast poprosiłam pana o... jednego penisa (pene - penis, pane - chleb). Mina sprzedawcy - bezcenna!
Kto z Was miał podobne "językowe przygody"?
sobota, 3 grudnia 2011
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz