czwartek, 4 marca 2010
Colosseo
Zakochałam się w Rzymie - na amen, na zabój i do grobowej deski (proszę się nie krzywić koleżanki polonistki... wiem, że do grobowej deski to można kochać, a nie zakochać się, ale...)
Więc zakochałam się do grobowej deski, na zabój i na amen.
Już pierwszego wieczoru poczułam, że ja i to miasto jesteśmy sobie przeznaczeni.
Gdy wyszłam z ogromną walizą z metra Colosseo, moim oczom ukazał się otoczony dźwiękami klaksonów i nawołującymi Pretorianami robiącymi "pstryk" japońskim turystom, symbol wiecznego miasta.
Koloseum odarte z dawnej świetności i majestatu... Koloseum, pod którym każdego dnia kłębią się dzikie tłumy...
Przy ruchliwej ulicy, niedaleko dużego skrzyżowania, zanurzone w chaos, dźwięki i światło stoi przepiękne Colosseo.
Docenia się je rankiem, gdy słońce obejmuje kolejne jego piętra, kiedy jest jeszcze otulone ciszą...
Każdego dnia rano siadałam, opierając się o mury, które postawiono w 79 roku i czułam, jak przenika mnie spokój. Byłam tam, gdzie powinnam. Należałam już do tego miejsca, zakorzeniłam się, oswoiłam go, a raczej ono oswoiło mnie.
Mając za plecami przeszłość i pamięć, a przed sobą przyszłość i pęd życia, zrozumiałam, dlaczego Byron nazwał Rzym "Miastem Duszy".
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz