poniedziałek, 22 lutego 2010

la bionda


Jestem blondynką. Jak mówią Włosi "la bionda". I fakt, że kolor ten nie został mi dany podczas poczęcia, nie ma dla potomków Romusa i Romulusa najmniejszego znaczenia.

Nie mogę poszczycić się włosami koloru pszenicy, platynowy blond to też nie jest, Szwedki również nie przypominam, mimo jasnej karnacji i niebieskich oczu. Moje i capelli mają żółty odcień…

Ale w konfrontacji z pięknymi i kruczoczarnymi Włoszkami wypadam nieźle. Nieźle we Włoszech, bo w Polsce to te Włoszki są niezłe, a ja po prostu mam żółte włosy a słowo „niezła” znaczy dosłownie ” no, zła to może nie jest, ale…”

W każdym razie, gdy tylko wysiadam z samolotu na włoskim Fiumicino, głowa samoistnie podnosi się do góry.

Może jestem jak pies Pawłowa – tylko zamiast światła i jedzenia dostaję słońce, gorąco i komplementy. Czuję, że krew zaczyna mi krążyć w żyłach. Jeszcze jeden krok i jestem już poza lotniskiem. I wtedy dopadają mnie żar i dźwięki, miliony dźwięków: klaksony, krzyki dzieci, nawoływania, rozmowy mieszkańców, którzy robią wieczorną passeggiatę. I już jest pięknie, a moje oczy i usta się śmieją. Jak niewiele trzeba, by poczuć, że jest się w domu. 200 zł i dwie godziny lotu.

Jestem u siebie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz