Kiedy pierwszy raz dotarłam do Włoch, poczułam coś, czego nie doświadczyłam nigdy wcześniej. To było jak uderzenie pioruna – colpo di fulmine, miłość od pierwszego wejrzenia.
Nie potrafię powiedzieć, za co kocham ten kraj. Moja miłość jest ślepa, bezwarunkowa – podoba mi się tam wszystko - spóźniające się autobusy, chaos na drogach i w urzędach, śmieci na obrzeżach Rzymu czy Neapolu, niemożność kupienia niczego w porze sjesty.
Kocham bezinteresowność ludzi, wybuchy śmiechu dochodzące z trattorii na Trastevere, fontanny ukryte na małych placykach, bancarelle z bluzeczkami za euro, niedzielny wielki targ na Porta Portese, zapach bazylii, który napływa do mnie, gdy zbliżam się do Campo dei Fiori, gdzie w dni powszednie odbywa się targ.
Przede wszystkim zaś kocham świadomość, że jeśli usiądę w niedzielę na jednej z ławek na Via dei Fori Imperiali, to na pewno za chwilę ktoś się dosiądzie, by porozmawiać i wcale nie będzie mu przeszkadzać fakt, że mój włoski jest beznadziejny. Zacznie się spokojna rozmowa o tym skąd jestem, potem będą zachwyty (w zależności, czy będzie to kobieta, czy mężczyzna) nad Janem Pawłem II lub nade mną i pięknymi Polkami w ogóle, następnie propozycja passeggiaty (od kobiety) albo wyjazdu nad morze do Lido di Ostia (od mężczyzny). Rozmowa zakończy się spacerem i podziękowaniem za propozycję. Kobieta wróci do domu, a mężczyzna, niezrażony porażką, pójdzie szukać kolejnej la bionda.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz