Wczoraj wieczorem przyszedł sms od Vincenzo. Pozdrowienia ze słonecznej Kalabrii. O ile pierwsze słowo przyjęłam z radością, o tyle dwa ostatnie wprawiły mnie w stan poddenerwowania, który dość szybko przeszedł w stan depresji, coby nie powiedzieć stuporu.
Tam słoneczna Kalabria, a tu szare rodzinne miasto i zero perspektyw na jakiś lot, wyskok, pobyt...
Jak można mi pisać o słońcu, gdy nastąpił dramat zmiany czasu i tego il sole już nie uwidzę, jak można pisać o Kalabrii, gdy w perspektywie jedynie wyjazd na cmentarz do Przemkowa?
Dramma, semplicemente dramma.
W nocy po smsie i przemyśleniach z nim związanych (dlaczego nie urodziłam się we Włoszech, dlaczego nie mam ciotki milionerki, która fundnęłaby mi dom w Toskanii itp.) miałam sen: przedzierałam się z ekspedycją Hermanna Goeringa przez Antarktydę. Cały czas płakałam, trzęsłam się z zimna i krzyczałam: fa freddo, fa freddo, fa freddo, próbując pokonać wdzierający się do moich ust lodowaty wiatr. Sąsiad - pijak z czwartego piętra (dziwnym trafem też brał udział w wyprawie) śmiał się histerycznie i wciąż powtarzał już tak zimno będzie... zawsze.
Wtedy się obudziłam. Mam nadzieję, że to nie był proroczy sen...
Może lepiej niech Vincenzo nie pisze do maja?
Wtedy się obudziłam. Mam nadzieję, że to nie był proroczy sen...
Może lepiej niech Vincenzo nie pisze do maja?