Miasteczko na szczycie góry, do którego prowadzą podziurawione jak szwajcarski ser serpentyny, umiera z
każdym rokiem.
To smutne, ale prawdziwe. Dzisiaj mieszka tam około 500 osób. Cisza spowija opuszczone, niszczejące domy z kamienia.
Ale miasteczko jeszcze się broni, jeszcze nie poddało się upływowi czasu.
Może za sprawą nowego baru kolegi Marco, może za sprawą Marii, która na przekór przestrogom ojca otworzyła tu sklepik "Le Mille Occasioni", w którym sprzedaje "mydło i powidło".
Atrakcji tu nie znajdziecie, ale jest kościół (no i wieczorna passeggiata po mszy), poczta, butik Marii, jeden sklep (zaopatrzony jak u nas za czasów komuny), który prowadzi Elmiranda z synem, no i oczywiście są dwa bary, gdzie przy podwójnym espresso debatują seniorzy rodów.
Atrakcją będziecie Wy, jeśli tam się zatrzymacie.
Na drugi dzień, po naszym przyjeździe, całe miasteczko już wiedziało, że przyjechała la bionda z rodziną i zamieszkała w starym domu Franco. No i się zaczęło...
środa, 21 sierpnia 2013
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz